Category Archives: film

Ralph van der Rohe <3

Brenda K Pinterest

Edith Farnsworth, znana i zamożna lekarka, w 1945 roku zamówiła u Miesa van der Rohe projekt domu. A właściwie domku. Letniskowego, w którym zamierzała relaksować się w weekendy. Sprawa skończyła się mało relaksacyjnie, a mianowicie konfliktem, pozwem sądowym i wielką awanturą o kasę. Projekt był się niedoszacowany, architekt zażyczył sobie ogromnej dopłaty do gaży, a dom okazał się trudny do mieszkania – co to za weekendowy relaks, jeśli każda brudna szklanka jest na widoku? A może pani doktor wcale nie zależało na aż tak przełomowej architekturze? Ta zajmująca opowieść  jest dokładnie opisana tutaj.

O  historii ma powstać hollywoodzki film. W panią doktor wcieli się Maggie Gyllenhaal, ale co to w ogóle za pomysł, żeby Miesa grał Ralph Fiennes? Przecież to jest jawna manipulacja. Co nieszczęsna dr Farnsworth miałaby zrobić, niż wpaść po uszy, zaufać kompletnie swojemu architektowi, wydać 70 tysięcy dolarów na kawalerkę na odludziu, a na koniec dać się zamknąć w akwarium jak jakaś złota rybka? Jeśli pierwszy lepszy oszust matrymonialny o wyglądzie orangutana potrafi tak zamącić w głowie kobietom, że pożyczają mu oszczędności życia na „ratowanie chorej matki”, to jak oprzeć się popalającemu markowe cygara genialnemu architektowi z pięknymi, smutnymi oczami Ralpha F.? Według pierwszych doniesień Miesa miał grać Jeff Bridges i to byłoby bardziej zrozumiałe, bo jednak urok Dude’a to nie to sama kategoria.

Urok urokiem, ale domyślam się, że historia zostanie zaprezentowana zdecydowanie niejednoznacznie. Niegdyś inwestorkę przedstawiano w tym konflikcie jako niezbyt atrakcyjną, zadurzoną jak nastolatka panią doktor, która oczekiwała czegoś więcej niż tylko projektu. Ale może to jednak architekt, rozpoczynający dopiero karierę w Stanach, wykorzystał swój urok osobisty do realizacji własnej wizji? Czekam niecierpliwie na film (i pozdrawiam walentynkowo)!

[Zdjęcie – w czarnym  golfie, a jak! – pożyczyłam od Brendy K z Pinteresta]

 

KRYZYS MNIE DOPADŁ

wracac

Kryzys mnie dopadł. Blogowy. W listopadzie SIX LETTER CITY mają stuknąć piąte urodziny, powinnam już zacząć przygotowania do hucznego świętowania, a tymczasem mam coraz mniej energii, aby pisać nowe posty. W szkicowniku czeka prawie 40 rozgrzebanych wpisów – zamiast je kończyć, od dłuższego czasu na ukochanego bloga wrzucam głównie zdjęcia z wyjazdów. A gdzie opinie o bieżących wydarzeniach i zjawiskach? A gdzie złośliwości pod adresem archichwalipięt i archibufonów?

Myślę, że dużo w tym winy wyprowadzki do biura. Co prawda to właśnie dzięki tej zmianie powoli odzyskuję wolny czas, bo mieszkanie nagle stało się mieszkaniem, a nie pracownią. Jednocześnie straciłam coś, co nazywałam zawsze czasem „pomiędzy”. Czyli tym, co nie jest bezpośrednio związane z projektami albo uczelnią, ale jak najbardziej z architekturą, tyle, że bardziej hobbystycznie. W biurze tak intensywnie zasuwam nad projektami, że pisanie, które kiedyś stanowiło odprężający przerywnik w pracy, teraz wydaje mi się nie na miejscu. Poza tym trochę głupio byłoby mi robić coś „niezleceniowego” przy pracownikach. Z kolei w domu nie mam już ochoty włączać laptopa w innym celu niż obejrzenie serialu. Co robić?

Z jednej strony nie chcę rezygnować z SIX LETTER CITY, z drugiej coraz trudniej mi rozwijać blog. Tym bardziej, że czuję pewien zastój. Nie zostałam Charlize Mystery polskiej architektury, nie zarabiam na blogu (no, czasem wpadnie jakaś książka), liczba stałych czytelników ustabilizowała się. Pomyślałam, że może zamiast blogowania powinnam zacząć vlogować, bo przecież tak bardzo lubię gadać o architekturze. To chyba jednak nie jest mniej czasochłonne od pisania. Pewnie zaczęłabym się porównywać do Radka Gajdy, który zawsze ma idealnie wyprasowane koszule oraz perfekcyjnie ustawione kadry i okazałoby się, że chociaż ARCHITECTURE IS A GOOD IDEA, to SIX LETTER CITY w wersji video już niekonieczne. Przy mojej niechęci do żelazka i porządku może jednak poprzestanę na pisaniu.

Co poradzicie? Zmiana formuły? Uroczyste zamknięcie bloga w dzień jego piątych urodzin? Krótsze, mniej pracochłonne posty? Przerzucenie się całkowicie na Facebooka? Założenie konta na Instagramie? Nawet najbardziej szalone pomysły mile widziane!

[Fot. Łukasz Pancewicz]

Zakochaj się w Teatrze Szekspirowskim

Zakochaj sié

W sieci jest już dostępny najnowszy odcinek „Zakochaj się w Polsce”, w którym wymądrzam się trochę na temat mojego ulubionego gdańskiego budynku – Teatru Szekspirowskiego.

Musiałam chwilę poczekać na swoją kolej podczas nagrania, więc posiedziałam na dziedzińcu, obserwując, jak ten „odpychający czarny katafalk” działa w ciągu dnia. Najpierw przewinęła się babska wycieczka z Norwegii z przewodniczką wyjaśniającą, co to za typ teatru i co chodzi z tym Szekspirem w Gdańsku. Potem pojawiły się przedszkolaki, których wychowawczynie zapowiedziały „test na szczupłość” i wprowadziły do najmniejszego, trójkątnego dziedzińca. Wąskie wejście faktycznie nie pozwala na przeciśnięcie się pulchniejszym osobom. Przez cały czas ktoś pstrykał zdjęcia telefonem – dzień był wyjątkowo słoneczny, więc cienie, układające się na antracytowej cegle, stanowiły wyjątkowo malowniczy do fotografowania widok. Przechodnie zatrzymywali się patrząc na otwierający się na potrzeby nagrania dach. Niby dzień jak co dzień, ale potwierdzający, że ta trudna w odbiorze architektura ma swoje miękkie, przyjazne oblicze, do którego poznania nie trzeba mieć ani kierunkowego wykształcenia, ani wyrafinowanego gustu. Czekam niecierpliwie na Festiwal Szekspirowski, bo odkąd wyprowadziliśmy się z Dublina i do Edynburga jest już nam za daleko, to gdański przegląd jest dla nas najważniejszym letnim teatralnym świętem. Wtedy życiem pulsuje nie tylko czarny teatr, ale i cała okolica, aż do – również jednego z moich ulubionych gdańskich obiektów – Teatru Wybrzeże. Wpadniecie?

[Fot. kadr z programu, vod TVP]

PREZENT DLA ARCHITEKTA

Poczta Polska zapowiada, że w najbliższym czasie będą opóźnienia w dostawach przesyłek, więc najwyższa pora, aby zamówić świąteczne prezenty. Z moim osobistym urbanistą tradycyjnie nie kupujemy żadnych upominków, ale fundujemy sobie wyjazd gdzieś, gdzie najnowsza architektura ma co najmniej sto lat. Za to w biurze co roku organizujemy Kris Kindle, czyli wymianę drobnych podarunków podczas świątecznego spotkania. Losujemy obdarowywanego (eh, trudny mi się wybór trafił tym razem:) i ustalamy limit ceny oraz temat przewodni – w tym roku ma to być coś związanego z miejscem, z którego pochodzimy. Trochę to zaprzecza zasadzie anonimowości prezentów, ale w sumie i tak ostatecznie przy kolejnym guinessie tajemnice przestają być tajemnicami.

Co w takim razie kupić architektowi? Ponieważ nie znoszę ajfonów, moleskinów, artpenów i podobnych gadżetów, mam kilka innych propozycji. Tylko trochę przeklinam pod nosem – to taka okazja, żeby wystawić fakturę za reklamę, a do mnie wciąż nikt się nie zgłasza. Kasia Tusk już zdążyła puścić reklamę kosmetyków, sklepu z kawą, książki z przepisami, czapek i piżamo-dresów, a to dopiero początek grudnia…

  1. DVD

Jeśli ktoś jeszcze nie jest fanem duetu Ila Bêka i Louise Lemoine, stanie się nim po obejrzeniu ich filmów. „Koolhaas Houselife”, „Barbicania”, „The Infinite Happiness” i inne – zestaw do kupienia online.

kh.jpg

2. GRA

Zestaw kart do gry z grafikami przedstawiającymi budynki Szczecina. Architekturo w Szczecinie, można je już kupić czy dopiero na kolejne Boże Narodzenie?

karty.JPG

3. BILET NA KONCERT

Bilet na koncert do Filharmonii Szczecińskiej. Albo do NOSPR-u. Albo do Jordanek. Albo do Teatru Szekspirowskiego.

bm10_fot

4. BILET NA SAMOLOT

Na przykład na wycieczkę pod hasłem „Najnowsze realizacje Herzoga&deMeurona”, czyli do Londynu albo Hamburga. Irlandzką linią lotniczą w kolorach żółto-granatowych można tam dolecieć od 65PLN w jedną stronę, a węgierską w różu za dwie dychy więcej.

dezeen.jpg

5. MATERIAŁ BUDOWLANY

Ale szlachetny i w odpowiedniej oprawie. Najlepiej minimalistycznej.

pb903-slv-001

6. CZARNY GOLF

Mało oryginalnie, ale za to jak klasycznie. Najlepiej z porządnej wełny. Albo bawełny, bo wełna lubi drapać w szyję.

nmt27nv_mu

7. CZARNY GOLF

Ewentualnie – czarny golf  w skali 1:87.

vw-golf-ii

[Zdjęcia: Architektura w Szczecinie, Sztuka Architektury, http://www.dezeen.com, Ila Bêka & Louise Lemoine, http://www.tallinder.com, http://www.neimanmarcus.com, http://www.modele1-87.cba.pl]

Piano

IMG_4037

Przygotowujemy się właśnie z Maksem Bochenkiem do dyskusji po projekcji odcinka „Świątyń kultury” o Centrum Pompidou w gdańskim IKM. Czytam m.in. o Renzo Piano i przypominają mi się inne jego realizacje, które miałam okazję zobaczyć. Naliczyłam ich ponad dziesięć, przy czym niektóre oglądałam tylko z zewnątrz albo właśnie były w budowie. W innych miałam okazję spędzić więcej czasu, np. w Lingotto w Turynie. To był chyba jedyny raz w życiu, kiedy podczas wakacyjnego wyjazdu szarpnęliśmy się z moim osobistym urbanistą na pięciogwiadkowy hotel (na szczęście w dużej promocji*). Piano zajął się tam adaptacją fabryki Fiataz lat 20. To, co przede wszystkim warto zobaczyć w Turynie, to niekoniecznie jego interwencje, ale sama fabryka – żelbetowy budynek-maszyna. Nocleg w hotelu pozwala skorzystać z jej niesamowitego dachu z celach joggingowo-widokowych – oryginalnie znajdował się tam tor testowy dla samochodów i to tam rozgrywa się również jedna ze scen w filmie „Włoska robota”.

turyn.JPG

[Te dwie narośle na dachu to „włoska robota” Renzo Piano w Lingotto]

Jeden z najnowszych budynków Piano oglądałam z kolei miesiąc temu na Malcie. Valetta City Gate – bramę do Valetty połączoną z administracyjno-kulturalnym kompleksem – ukończono w 2014 roku. Zespół wygląda trochę anachronicznie i ma to wszystko, za co kochałam Piano jeszcze na studiach, a za co już go tak bardzo nie kocham. Jest lokalne rzemiosło, ale udawane, bo założę się, że kształtki elewacyjne wycinała maszyna CNC, a nie sprawne dłonie kamieniarzy. Jest lokalny materiał – piaskowiec, ale w takiej masie, że aż przeraża ciężarem. Są dopieszczone elementy konstrukcyjne, ale całość tak gęsto podparto, że nabrała „egipskiego” charakteru. Najgorsze są i tak dwa metalowe wrzeciona przy wejściu, zaprojektowane chyba tylko po to, żeby można było walnąć detal mocowania na okładkę książki „Renzo Piano Building Workshop” z podsumowaniem kolejnej dekady. I ta symetria… I te podwójne blachy oddzielające stare kamienne fortyfikacje od nowej realizacji – co za dosłowność!

Szybkie śledztwo wyjaśnia, skąd takie rozwiązania. W skrócie: rządowi od dawna zależało na realizacji jakiegoś starchitekta w tym ważnym miejscu – to główne wejście do Valetty, znajdują się tam ruiny wiktoriańskiej opery, zaadaptowane ostatecznie na scenę pod gołym niebem, a pusta działka obok wydawała się idealnym miejscem dla siedziby parlamentu. Rozmowy z Piano rozpoczęto już w 1985 roku. Po prezentacji pierwszych propozycji masterplanu publiczny odbiór projektu okazał się tak negatywny, że wstrzymano inwestycję. A może i budżet nie wytrzymał? Nieważne. Ważne, że powrócono do tego pomysłu dopiero w 2008 roku, spodziewając się nowej koncepcji, ale Piano najwidoczniej wyciągnął z szuflady przykurzony już nieco project albo przypomniał sobie, co mu chodziło po głowie dwie dekady wcześniej. Widać te lata osiemdziesiąte, oj widać, a to nie był najszczęśliwszy okres dla architektury…

IMG_4058

[„Walk like Egyptian” to też połowa lat 80…]

szpikulec.jpg

[W sam raz detal na okładkę, prawda?]

IMG_4049

[Stare i nowe, rozdzielone ostrym cięciem stali. Jakoś tak… „studencko”]

IMG_4050

[Tak wygląda dół realizacji – w ten może malowniczy, ale bałaganiarski zakątek można zajrzeć wchodząc do Valetty. Architekt oczywiście nie miał tu wiele do powiedzenia, ale wrzucam to zdjęcie, aby pokazać, że wizytówki miast są zaniedbane nie tylko w Polsce:)]

Zapraszam w środę o 19:00 na opowieść o Centrum Pompidou. Też będziemy się nieco pastwić, ale nad filmem, nie nad Renzo Piano. Za to ja w ramach solidarności jajników być może popastwię się też nieco nad Richardem Rogersem, bo w okresie realizacji Pompidou poznał swoją obecną żonę, rzucając dla niej poprzednią – partnerkę w firmie, współautorkę Centrum i matkę ich trojga dzieci. Czy ktoś dziś pamięta, że Centrum Pompidou współprojektowała Su Rogers?

*Właśnie zauważyłam, że od czasu naszej wizyty hotelowi utrącono jedną gwiazkę – pewnie lampy Castiglioniego straciły nieco ze swojego blasku – więc przyjemność nocowania w miejscu zaprojektowanym przez laureata Pritzkera i porannej przebieżki na dachu jednej z najpiękniejszych fabryk świata jest jeszcze bardziej dostępna.

[fot. Monika Arczyńska]

Styczeń

berlin scharoun 03.jpg

Kasia Tusk co miesiąc przedstawia na swoim blogu listę aktualnych „umilaczy” i „Last month” ze zdjęciową relacją z ostatniego miesiąca. Wśród „umilaczy” ostatnio pojawił się między innymi przepis na naturalny cukier waniliowy oraz długa lista kosmetyków. Ponieważ na SIX LETTER CITY nadal nie ma żadnego lokowania produktu (producenci papy termozgrzewalnej – dlaczego, ach dlaczego wciąż mnie ignorujecie?), a na instagram wciąż nie mogę się zdecydować, to skuszę się chociaż na podsumowanie bieżących wydarzeń.

POLITECHNIKA

W ubiegły piątek studenci Gospodarki Przestrzennej na Politechnice Gdańskiej prezentowali prace semestralne. O zeszłorocznych projektach pisałam szerzej tutaj – w tym roku powtórzyliśmy temat i lokalizację, modyfikując nieco układ zajęć na podstawie wcześniejszych doświadczeń. Znów wyszło świetnie, ale zastanawiam się, czy przypadkiem nie wymagamy od studentów zbyt wiele. Czasem chyba zapominamy, że są dopiero na piątym semestrze! Poradzili sobie fantastycznie, a jako deweloperzy zarobili po kilkadziesiąt milionów złotych wirtualnych złotówek:)

WARSZAWA

Miniony weekend spędziłam pracowicie i przyjemnie w Warszawie. W sobotę opowiadałam o współpracy między projektantami a publicznymi inwestorami na podyplomowych studiach „Miasta i Metropolie” w Instytucie Badań Przestrzeni Publicznej. Nareszcie poplotkowaliśmy na spokojnie z Piotrem Szczepańskim z Instytutu, bo do tej pory zawsze spotykaliśmy się gdzieś w przelocie. Umówiliśmy się także z Gosią Borys z MamArchitekci. Opowiadała o aktualnych projektach – pracownia się rozwija, zlecenia są coraz ciekawsze, a poza tym miło posłuchać kogoś, kto mówi, że przychodzi do pracy z autentyczną przyjemością. To ostatnio rzadkość wśród architektów:) Poznałam też w końcu Jacka Grunt-Mejera, który zajmuje się programem rewitalizacji Pragi. „W końcu”, bo wcześniej czytałam sporo jego tekstów i facebookowych komentarzy – bardzo podoba mi się jego energia i zdroworozsądkowe podejście do rewitalizacji i zasad funkcjonowania miasta.

MUZEA

WP_20160123_18_04_48_Pro

Odwiedziłam przy okazji dwa warszawskie muzea. W Polinie – Muzeum Historii Żydów Polskich – byłam wcześniej jeszcze przed zainstalowaniem wystawy. Treaz prawie trzy godziny nie wystarczyły na dokładne obejrzenie całości i na pewno tam wrócę. Podobało mi się również Muzeum Warszawskiej Pragi z wystawą zaaranżowaną przez 137kilo. Nie wiedziałam nawet, że mieszała przy tym projekcie Charlie Koolhaas. Oprócz obejrzenia samej wystawy warto również zobaczyć konkursowe plansze i grafiki – to prawdziwy majstersztyk w przedstawieniu koncepcji. Mam słabość do makiet i myślę, że nadają się idealnie do prezentacji projektów krajobrazu, przestrzeni publicznych i właśnie wystaw. Uproszczenie, jakie daje model, pozwala na znacznie czytelniejsze wyjaśnienie, jaki jest główny zamysł, ale też na zbudowanie określonej atmosfery wokół projektu, zdecydowanie bardziej trafnie niż nawet najbardziej realistyczne wizualizacje.

MIASTOPROJEKCJE

IKM_MP

Zapowiadałam niedawno, że szykuje się kolejna współpraca z Maksem Bochenkiem. Już dziś zaczynamy nowy cykl spotkań w Instytucie Kultury Miejskiej. Tym razem w ramach serii Miastoprojekcje będziemy opowiadać o budynkach przedstawionych w serii filmów „Świątynie Kultury”. Rozbijamy filmy, oryginalnie złożone z trzech odcinków-budynków, na części prezentujące pojedyncze obiekty. Zaczynamy od Filharmonii Berlińskiej (na zdjęciu na górze), następne w kolejce – Centrum Pompidou.

KANADA

hp

Wspominałam już na Facebooku, że Heneghan Peng wygrało konkurs na Muzeum Kajaków w Kanadzie. Brzmi może mało poważnie (kajaki???), ale będzie się tam mieścić największa na świecie kolekcja kajaków, które stanowią kawał dziedzictwa kulturowego Kanady, w tym osiemnastowieczne eksponaty. Oprócz wystawy w muzeum zostaną zlokalizowane m.in. sale edukacyjne i warsztatowe, a także centrum kajakarstwa. Pracownie z całego świata wysłały prawie sto zgłoszeń, a elementem finałowej selekcji najlepszego projektu była publiczna prezentacja oraz internetowy sondaż – dziękujemy za wszystkie głosy! Nie pracowałam nad projektem konkursowym, ale cieszę się równie mocno, jak autorzy koncepcji. Powstanie budynek, który nie stara się być na siłę ikoną i prawie zniknie w krajobrazie.

A10

Cover-A10-61

A w styczniowo-lutowym numerze A10 pojawił się nasz (mojego osobistego urbanisty i mój) tekst o polskim mieszkalnictwie. Mam nadzieję, że się pojawił, bo nie miałam jeszcze okazji zajrzeć do środka:)

Tyle aktualności. Zamierzam teraz nacieszyć się przerwą w zajęciach na uczelni i zbierać siły na kolejny semestr. Znów będzie się działo – o tym wkrótce:) A gdyby jednak producenci papy termozgrzewalnej zdecydowali się na umieszczenie reklamy na moim blogu, obiecuję, że przemyślę nawet instagram!

[Fot. Monika Arczyńska, A10, designboom, IKM]

 

Szpilki muszą się zmieścić

szpilki_male_B

Ależ intensywna ta wiosna! Wszystko nagle przyspieszyło i tak zajęta, jak teraz, nie byłam chyba nigdy. Na szczęście w międzyczasie udało mi się naszkicować parę tekstów o Kopenhadze, więc już wkrótce pojawią się wpisy o tym, jak się „żyje między budynkami” i jak się mieszka u Bjarke Ingelsa.

Ten i kolejny tydzień również jest wypełniony co do godziny. Zaczęło się wczoraj od wykładu w Europejskim Centrum Solidarności inaugurującym cykl Stacja-Transformacja, przygotowany przez Fundację Alternativa. Opowiadałam o muzeach –  konkursach architektonicznych i projektowaniu (także o takich aspektach jak ochrona przed pożarem i kradzieżą – jako pomoc naukowa posłużył fragment „Afery Thomasa Crowna”, w której Pierce Brosnan spektakularnie zwraca skradziony wcześniej własnoręcznie obraz). Jutro zaraz po zajęciach na Politechnice wsiadam do pendolino i pędzę do Warszawy na galę rozdania nagród w konkursie „Życie w Architekturze”. Zobaczymy na ile skutecznie trzymałam kciuki za ulubione projekty:)

Z Warszawy zmykam do Radomia, gdzie udało mi sie umówić na obejrzenie Mazowieckiego Centrum Sztuki Współczesnej „Elektrownia”, o którym będę pisać do nowej publikacji Międzynarodowego Centrum Kultury i „Architektury-Murator”. Potem znów wsiadam do pociągu, tym razem do Wrocławia, żeby odwiedzić Lilę i Rafała z Menthol Architects, a przy okazji wpaść na MIASTOmovie. Oraz obejrzeć kilka nowych budynków, rzecz jasna. Weekendowy wyjazd bez oglądania architektury to nie weekendowy wyjazd:)

Z Wrocławia już niedaleko do Wałbrzycha, gdzie przez cały tydzień będę tutorem na warsztatach Architektour. Zapowiada się naprawdę kapitalnie – wśród prowadzących są również WWAA, Centrala i HS99, a z wykładami wpadną m.in. Ewa Porębska i Marcin Szczelina, Mirosław Nizio i Filip Springer. Nie mogę się doczekać!

W drodze powrotnej z kolei planuję zatrzymać się w Katowicach. Nie wiem, czy wystarczy mi czasu na zobaczenie wszystkich NOSPR-ów, MCK-ów, Muzeów Śląskich i CINiBA-ów, ale zapakuję trampki, żeby móc biegać. Oczywiście znów nie wiem, jak się spakować. Wiem jedno: szpilki na galę muszą się zmieścić!

50 twarzy arch. Greya

grey_SQ_NAPIS_MALE

Książki nie czytałam, filmu nie widziałam, ale w ramach rozrywki przy pierwszej porannej kawie śledziłam ostatnio z rozbawieniem strategię marketingową produkcji. Aby stopniować napięcie, codziennie pokazywano nowe fragmenty filmu. Problem w tym, że cały proces wystartował tak długo przed walentynkową premierą, że napięcie, zamiast stopniować, zdążyło stopnieć. Za to muszę przyznać, że to, co zobaczyłam, zadziałało mocno na moją wyobraźnię, chociaż niekoniecznie w sposób, który kazałby mi się rumienić. Znów wszystko skojarzyło mi się z architekturą, więc na podstawie tych kilku urywków przyszedł mi do głowy pewien alternatywny scenariusz…

Wyobraźmy sobie, że Grey jest architektem. W wersji hollywoodzkiej i nierealnej, bo młodym oraz bogatym. Na dodatek ma siły na jakieś wyrafinowane erotyczne zabawy i – sądząc po widoku bez koszulki – również na siłownię. Jako zapracowany projektant powinien przecież ślęczeć po nocach nad kontraktami i rysunkami, a przecież nawet nie ma podkrążonych oczu. Nazwisko „Grey” pasuje idealnie – szary sytuuje się przecież między czarnym a białym, kolorami architektów. Nasz bohater nie nosi co prawda markowych okularów w grubych oprawkach, ale rozumiem, że zrezygnowano z tego atrybutu na potrzeby filmu. Niestety, okulary przeszkadzają w całowaniu (wiem coś na ten temat), a całowania chyba jednak jest w tym filmie sporo. Również w takich elementach architektonicznych jak winda (Otis? Thyssen Krupp?). W innym z klipów Grey trafia do sklepu typu Castorama i robi zakupy „remontowe”. Nie wiem, czy w tej odległej Ameryce studentki literatury faktycznie dorabiają w supermarketach budowlanych, ale gdyby to był polski film bazujący na stereotypach, nikt nie pomyślałby nawet o takim absurdzie w scenariuszu. Kto zaufałby dwudziestoletniej humanistce w kwestiach wyboru odpowiedniego silikonu albo gładzi gipsowej? Bardziej prawdopodobne byłoby, gdyby dorabiała w księgarni. Albo chociażby w drogerii.

W każdym razie Grey jest po trzydziestce, więc na studiach musiał jeszcze używać sporo kreślarskiego sprzętu, zanim pojawił się AutoCAD, Sketch Up i Rhino. I pewnie jak każdemu architektowi żal mu było zutylizować swoje rotringi, staedlery i koh-i-noory, więc wrzucił je do jakiejś kanciapy w swoim apartamencie. Może właśnie ta kanciapa to ów tajemniczy „playroom”, do którego Grey zaprasza bohaterkę z Castoramy? Pora pofantazjować, jak można by użyć zalegającego tam sprzętu:

  1. Krępowanie papierową taśmą. Taką, jaką przykleja się kalki na desce kreślarskiej.
  2. Biczowanie krzywikiem. Giętkim, oczywiście.
  3. Spanking ekierką albo skalówką.
  4. Pisanie po ciele rapidografem. Najlepiej z końcówką o grubości 0,13mm.
  5. Kłucie cyrklem. Albo kroczkiem. Żeby bolało podwójnie mocno.

Życzę wyjątkowo romantycznych walentynek;)

[fot. Monika Arczyńska]

Nastrojki Awtokada

01_b&W

Czekałam, czekałam, aż się doczekałam. Od trzech tygodni pracuję nad projektem Gasudarstwiennawa Cjentra Sawriemiennawa Isskustwa czyli Narodowego Centrum Sztuki Współczesnej. Takie MoMA, ale w Moskwie. W związku z tym jestem dosłownie (jak na zdjęciu) obłożona rosyjskim. Pewnie sporo cydru upłynie w polskich barach zanim zacznę swobodnie mówić w tym języku, ale z czytaniem muszę sobie radzić i już.

Na razie koncentruję się głównie na technicznym słownictwie, bo wkrótce będę przebijać się przez wielostronicowe specyfikacje. Google translator niestety wysiada – automatyczne tłumaczenie produkuje jakieś bzdury. Niektóre rosyjskie odpowiedniki polskich słów są bardzo intuicyjne, ale czasami szeroko otwieram oczy ze zdziwienia. Tytułowe nastrojki Awtokada to po prostu ustawienia AutoCADa, ale jak zgadnąć, że massztab to skala? Albo że cziertioż to rysunek? Różnicę między dwoma rodzajami przekrojów – sieczieniem a razriezem – już znam, ale sama nie wpadłabym na przykład na to, że wtaroj swiet to pustka nad pomieszczeniem albo że fierma to kratownica. Ablicowki (okładziny) i pieregarodki (ścianki działowe) to przy tym pikuś.

Staram się również osłuchać z językiem, a ponieważ jak chyba większość architektów jestem wzrokowcem, słuchanie sprawia mi najwięcej trudności. Chociaż nie znoszę komedii romantycznych, to na nie najczęściej pada wybór. Przyczyna jest bardzo prosta: mają beznadziejnie nagrane postsynchrony. Wszystko słychać bardzo wyraźnie, a po perfekcyjnej dykcji wnioskuję, że w rosyjskich komediach, tak jak w polskich, grają porządni teatralni aktorzy. Zdarza mi się też  czasami słuchać Radia Rassija i to jest dopiero jazda. Od wywiadów z nastoletnimi niemieckimi klarnecistami po reklamy aparatu zapobiegającego katarakcie. Odkrywam światy, o których nie miałam pojęcia!

Za to jeden efekt uboczny tego obłożenia rosyjskim sprawia mi ogromną frajdę. Mam listę marzeń, takich „od zawsze”, czasem trochę niemądrych albo może nawet nieco pretensjonalnych.  Na tej liście znajduje się przeczytanie ulubionych sztuk Czechowa w oryginale. Punkt odhaczony:)

PS Krzyżówka podobno była za trudna?

ROZWIAZANIE

Puszczanie oka i prztyczek w nos

Baner - small

Na to Biennale wszyscy czekali wyjątkowo niecierpliwie. Po Koolhaasie, głównym kuratorze obecnej edycji, można spodziewać się wszystkiego, a wyjątkowość tegorocznej wystawy była równie przewidywalna jak wyjątkowość jego budynków. Zmienił się schemat Biennale – zamiast jednego, zwykle bardzo wieloznacznego i ogólnego tematu, który kuratorzy interpretowali bardzo swobodnie, precyzyjnie zdefiniowano oddzielne dla każdej z wystaw tematy pod wspólnym hasłem „Fundamentals”. Wystawa główna Koolhaasa, „Elements of Architecture”, dotyczyła genezy i rozwoju komponentów obiektów architektonicznych. W głównej przestrzeni Arsenale skoncentrowano się na gospodarzu wydarzenia („Monditalia”), a kuratorzy pawilonów narodowych zostali poproszeni o odniesienie się do modernizmu i wskazanie, jak wpłynął na wykształcenie się architektury narodowej w ostatnim stuleciu („Absorbing Modernity 1914-2014”). Cała wystawa stanowi kolaż (to słowo pojawiało się wiele razy w różnych kontekstach) spostrzeżeń i interpretacji, które prowokują do stawiania pytań, jednak nie dają żadnych konkretnych odpowiedzi. W ostrym kontraście względem poprzedniej edycji Koolhaasowskie Biennale okazało się niejednoznaczne, ale momentami również boleśnie surowe, pozbawione taniej spektakularności, poklepywania się po plecach i eksploatacji modnych tematów. Dominujące dwa lata temu hasła „partycypacja”, „recykling” czy „smart” prawie się nie pojawiały. Udało się w końcu przekłuć napompowany do granic możliwości balon aspiracji i ambicji architektów próbujących wynosić swoje projekty do poziomu dzieł sztuki. Tym razem przeważał historyczny kontekst, twarda technologia, racjonalność i kompromisy wynikające z polityczno-ekonomicznych uwarunkowań.

Z previews nikt nie wrócił obojętny – tegoroczną wystawę można było albo pokochać, albo znienawidzić, albo mieć w głowie kompletny mętlik. Jeszcze nigdy nie wyjeżdżałam z Wenecji z takimi wątpliwościami i z taką potrzebą przedyskutowania tego, co zobaczyłam. Poniedziałkowe spotkanie w IKM, na które wpadliśmy prosto z podróży, idealnie wypełniło tę potrzebę. Na prezentacji pojawiła się Kasia Krakowiak, również ze spostrzeżeniami „na świeżo”, ale reprezentując punkt widzenia artystki współpracującej z architektami, a nie architekta. Podczas dyskusji potwierdziła się istotna kwestia: już dawno na Biennale nie było tak wyraźnego rozdżwięku pomiędzy reakcjami środowiska architektów-praktyków a teoretyków, researcherów i krytyków. Zarówno w pierwszych wypowiedziach uczestników previews, jak i w komentarzach do prasowych relacji z wystawy słychać, że praktycy, zwłaszcza grupa wykonująca typowe komercyjne zlecenia, poczuli się urażeni upraszczającym potraktowanem ich profesji. Przegląd podstawowych komponentów budynku – schodów, ramp, balkonów – tym, którzy zajmują się nimi na co dzień, przypominał oglądanie podręcznika Neuferta. Z kolei tych, którzy nie mieli okazji znudzić się prozaicznością prawa budowlanego i systemów budowlanych, przegląd ten zafascynował jako podróż przez historię architektury i relacji projektant-mecenas-użytkownik. Ego cierpi, gdy architektura wydaje się sprowadzona do klamek i sufitów. „Wydaje się”, bo Koolhaasowska wystawa sięga głębiej niż w tworzenie katalogów lub muzealnej kolekcji. Pokazała, jak technologia i nowoczesne regulacje determinują formę i organizację obiektów architektonicznych. Każdy z nich składa się z ograniczonej liczby bazowych komponentów, które zmieniają się nieznacznie, gdy nowe standardy i technologie ulegają rozpowszechnieniu. Gdzie w tym procesie znajduje się architekt? Jest automatem ustawiającym te komponenty w zoptymalizowanych konfiguracjach? Zażenowanie nieznacznie rekompensuje kolaż Davide Rappa, zmontowany z fragmentów filmów – od klasyki po horrory klasy B – w których detale i gesty takie jak pukanie do drzwi czy owteiranie okna stają się pierwszoplanowe. Nawet najbanalniejsza architektura i jej najbardziej fundamentalne elementy stanowią scenografię dla wszystkich życiowych aktywności. Ale to znów tylko pozorny powód do dumy dla stęsknionych docenienia projektantów, bo porażająca prozaiczność i powtarzalność tych czynności nie ma nic wspólnego ani z prestiżem, ani z kreatywnością. To kolejne ironiczne puszczanie oka i prztyczek w nos od Koolhaasa. Coś równie niepokojącego i groteskowego można było odczuć w jego rozmowie z Tony’m Fadellem, jednym z „ojców iPoda”. Zamiast typowego dla podobnych dyskusji powtarzania wyświechtanych haseł, skoncentrowano się na… termostatach. Kolejny banał? Nie, jeśli pomyśli się o nich w kontekście urządzenia, które może zrewolucjonizować sposoby oszczędzania energii, jednak kosztem utraty prywatności użytkowników, których nawyki należy przeanalizować, aby ustalić najbardziej wydajny program. Czy to już bardziej świat google’a i apple’a niż Neuferta?

Rozmowa - small

[Rem Koolhaas i Tony Fadell (jeden z ojców iPoda) w rozmowie o termostatach]

sufit_small

[Sekcja sufitowa: kopuła kontra instalacje nad sufitem podwieszanym]

Winda - small

[Windy w górę i w dół – od klatki, dzięki której w 2010 roku udało się uratować uwięzionych 700m pod ziemią chilijskich górników (na zdjęciu) po prototyp windy poruszającej się w pionie i w poziomie]

Ponieważ tegoroczne Biennale miało dotyczyć architektury, zamiast stanowić kolejną edycję promocji architektów, wykluczono z udziału „wielkie nazwiska”, jednak paradoksalnie duch ekskluzywności i uprzywilejowania przewijał się wszędzie. Zaproszono do współpracy akademików oraz studentów (nie tylko w wystawach głównych, ale także w przypadku pawilonów narodowych, m.in. w szwajcarskiej wystawie zaangażowano studentów ETH, a w rosyjskim – Striełki). Pomimo długiej listy współpracujących uczelni, głównymi częściami wystawy zajmowali się studenci z kuźni „starchitektów” – Harvard GSD (Elements of Architecture) czy AA (zbudowana z laminowanego drewna replika Corbusierowskiego Dom-ino). Wystawa elementów architektury sugerowała, że każdy proces myślenia o schodach, balkonach czy dachach może czy nawet powinien odnosić się do historycznego kontekstu. We współczesnym mało komfortowym, bo pospiesznym i ograniczonym budżetem i regulacjami procesie projektowym, na zastanowienie nad genezą i znaczeniem tych elementów mogą pozwolić sobie wyłącznie najbardziej uprzywilejowani projektanci. Najbardziej uprzywilejowani są jednak właśnie starchitekci z uwagi na dostęp do zamożnych publicznych klientów, ogromne budżety i sztab kreatywnych pracowników. Koło jednak się zamyka, bo paradoksalnie to oni właśnie są najbardziej ograniczeni wypracowaną przez lata marką i oczekiwaną od nich stylistyką lub podejściem do projektowania. Fantastyczny komentarz do tej ironicznej sytuacji stanowi wystawa w pawilonie Venezia, gdzie sto przeniesionych na szkło rysunków Libeskinda opatrzono prześmiewczym „Przepisem na pawilon” z wyliczeniem ilości użytych materiałów. Nawet Koolhaas – starchitekt pozornie odżegnujący się od starchitektów – poprowadził Biennale w typowo Koolhaasowski sposób. Tylko on mógł pozwolić sobie na tak pozornie banalny i konserwatywny temat. Jednocześnie tylko jemu można wybaczyć ciągłe mówienie o tych samych sprawach – na przykład wpływ technologicznych wynalazków na sposób projektowania użytkowania i projektowania przestrzeni oraz stworzenie nowych typologii budynków (ach, jak Holendrzy uwielbiają słowo „typologia”). Te motywy pojawiają się w jego publikacjach już od czasów „Delirious New York”, z windą jako jedną z głównych bohaterek historii drapaczy chmur. Przewidywalna była również surowość wystawy. Typowe dla projektów Koolhaasa tanie, zwyczajne materiały używane w najbardziej prestiżowych lokalizacjach, to również świadomie stosowana charakterystyczna stylistyka. Powtórzono ją również – dość prowokacyjnie – na wystawie, która wygląda miejscami jak szkolna gablotka, gazetka ścienna lub ekspozycja materiałów budowlanych w Castoramie. Opisy są niedbale napisane na samoprzylepnej taśmie, do ścian przymocowano wycinki prasowe i wydruki. Odnoszę wrażenie, że podążając za tą stylistyką, Koolhaas znów puszcza oko mówiąc: „Zobaczcie, nie zaprosiłem nikogo ze starchitektów, chociaż sam nie uciekam od tego, czego oczekuje się ode mnie – starchitekta”. Jego konsekwentne poruszanie się pod prąd w świecie wielkiej architektury również może być odczytywane jako poddanie ustalonemu wizerunkowi. Panie Koolhaas, strasznie Pan namącił tą płynną granicą w naszej płynnej nowoczesności.

elementy - small

[Wejście do wystawy „Elements of Architecture” w Giardini]

Domino - small

[Model Corbusierowskiego Dom-ino w skali 1:1]

Libeskind - small

[Przepis na pawilon czyli co się składa na instalację Libeskinda]

Zaskoczyło mnie, jak niewiele w powyższym kontekście pojawiło się architektury wernakularnej, tworzonej bez udziału architektów (ten temat przewrotnie podjęto m.in. w pawilonie kanadyjskim, gdzie zostały zaprezentowane przykłady i propozycje architektonicznych ingerencji na obszarach zamieszkanych przez społeczności Inuitów). Pokazano również niewiele prac architektów balansujących na krawędzi artystyczno-rzemieślniczego podejścia do procesu projektowego, ale może Zumthor czy O’Donnell + Tuomey klasyfikują się za bardzo jako gwiazdy. A może właśnie ich nieobecność wskazuje jeden z możliwych, choć niszowych, kierunków dalszego myślenia o architekturze. Jeśli jednak Biennale ma wyznaczać kierunek na przyszłość, to czy jego pozorna wizualna nieaktrakcyjność będzie wystarczająco kusząca, aby zachęcić do dyskusji szersze grono, niż obecna na otwarciu grupa krytyków i akademików? Ich środowisko jest równie hermetyczne i elitarne, jak odsunięci od udziału starchitekci, jednak architekturę ostatecznie będzie tworzyć zupełnie inna grupa, mówiąca innym językiem i poruszająca się w innych realiach rynkowych. Siła tegorocznego Biennale nie polega na tym, że każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Wręcz przeciwnie – to właśnie ogarniające odbiorców wątpliwości i skrajność opinii sprawiają, że to wyjątkowa wystawa. Nie tylko nie zapewnia gotowych odpowiedzi, ale i nie zadaje jednoznacznych pytań. Przynosi za to nowy sposób patrzenia na aspekty społeczne i polityczne architektury poprzez jej materialność. Pokazuje arsenał fundamentalnych elementów, jakimi może operować architekt i na każdy z nich patrzy indywidualnie przez pryzmat ich genezy, fabrykacji, technologicznego zaawansowania i społecznego znaczenia. Podobnie, jak otwarte pozostaje zestawienie poruszanych zagadnień, podobnie otwarta jest kompozycja samej wystawy, podzielonej na tematyczne części, ale już w ich obrębie stanowiącej kolaż zagadnień niepoukładanych w żadnym dominującym porządku. Formuła wystaw, kolażu bez żadnego zakończenia, odnosi się do zacierania granic między nowoczesnością a ponowoczesnością, nostalgią a futuryzmem. W kontekście ostatniego stulecia – relacji społecznych, uwarunkowań gospodarczych, przyrodniczych i wojennych kataklizmów, kolonializmie i globalizacji – narracje są pourywane, historie powtarzają się, a rozsypane w czasie i przestrzeni zdarzenia trudno zintegrować.

„Fuck the context” . Możemy co najwyżej dodawać kolejne elementy do kolażu.

[fot. Monika Arczyńska/Łukasz Pancewicz]

Holenderskie déjà vu

www.staatgronongen.nl
Pogoda była dziś tak piękna, że ostatnią rzeczą, o jakiej marzyłam, to siedzenie w ciemnym audytorium. Ale ponieważ nie codziennie przyjeżdża do Gdańska Erwin Olaf, popędziłam na na jego wykład zorganizowany z okazji wernisażu wystawy jego prac. Gdyby ktoś się zastanawiał, dlaczego na architektoniczno-miejskim blogu piszę o fotografie i to takim, który wcale nie robi zdjęć budynków, już wyjaśniam.

Erwin Olaf ma doświadczenie we współpracy z architektami, o czym wspomniał również na dzisiejszym wykładzie. Pokazywał zaprojektowaną przez Koolhaasa publiczną toaletę w Groningen, do której przygotował zdjęcia nadrukowane na elewacjach (na zdjęciu). Zestawienie „Koolhaas&WC” już brzmi na tyle groteskowo, że do osiągnięcia szczytu absurdu faktycznie brakowało tam jeszcze znanego fotografa, ale toaleta nie była przypadkowym zleceniem. W ramach festiwalu pod hasłem „miasto jako scena” powstało wówczas wiele publicznych obiektów o podobnej skali. W architektonicznej biografii Erwina Olafa pojawia się również polski akcent: przygotował niebieski kolaż na sufit w Ambasadzie Królestwa Niderlandów w Warszawie, projektu Erika van Egeraata.

Na wykładzie poczułam się, jakbym przeniosła się w czasie o ponad dekadę, do okresu, kiedy studiowałam w Delft. Nie tylko dlatego, że Olaf wygląda jak stereotypowy Holender (wysoki, smukły i chyba nigdy się nie zestarzeje), mówi z charakterystycznym dla Holendrów akcentem oraz ma typowo holenderskie poczucie humoru (bardzo bezpośrednie i lekko złośliwe). Okazało się, że Holendrów łączy coś jeszcze: podejście do projektowania, bez względu na dziedzinę – architekturę lub fotografię. Podstawą jest zawsze wyrazista, łatwa do zamknięcia w kilku słowach lub diagramie idea. Często jest oparta na intuicji lub znaleziona na podstawie prostych skojarzeń, a później rozwijana konsekwentnie aż do bólu. Tego nauczono mnie w Delft – tak intensywnego myślenia o problemie projektowym, aby po usłyszeniu jakiegoś hasła lub obejrzeniu obrazu, często w najmniej oczekiwanym momencie, wpaść na pomysł, który można rozwinąć w wyrazistą koncepcję. Dokładnie o tym opowiadał dziś Olaf, na przykład w kontekście propozycji wydania 32-stronicowego albumu – standardowy, drukowany obustronnie, miałby 64 strony, ale przecież można zadrukować co drugą, żeby przygotować mniej zdjęć. Wpadł na pomysł tematu, kiedy w radiowej audycji wspomniano, że przecież szachy mają dokładnie 32 figury, więc powstała seria zainspirowanych tą grą fotografii. Niektóre z jego koncepcji wydają się niekiedy banalne lub nawiązują do mocno wyeksploatowanych plastycznych motywów. Sam Olaf przyznał, że fotografia wydaje mu się bardzo ograniczonym medium – zdjęcie można wyeksponować w przestrzeni lub wydrukować w albumie albo gazecie, ale jego odbiór trwa zaledwie moment. Dlatego poszukuje innych środków wyrazu, m.in. filmu i to również brzmiało jak wyznanie holenderskich architektów. W czasach, kiedy oczy całego architektonicznego świata były skierowane w stronę Niderlandów, a w branżowych magazynach królowały projekty MVRDV, NL Architects czy UN Studio, oni również mieli wrażenie, że w projektowaniu wszystko już było i można albo reinterpretować dawne wzorce, albo poszukiwać innowacyjnych rozwiązań w zupełnie niebudowlanych obszarach – rzeczywistości wirtualnej, parametryczności czy teorii.

Również w Holandii po raz pierwszy usłyszałam o filmach Jaques’a Tati – stanowiły „lekturę obowiązkową” dla wszystkich studentów architektury. W Instytucie Architektury w Rotterdamie była nawet zorganizowana wystawa prezentująca modele scenografii i prawdziwych budynków, które pojawiały się w jego filmach. Erwin Olaf również wspomniał dziś o swojej fascynacji tym reżyserem – nie miałam zresztą co do tego żadnych wątpliwości po obejrzeniu jego krótkiego filmu „The Latest Fashion”. Czy nie przypomina tej sceny z „Mojego wujaszka”?

Holenderska architektura poddała się recesji. Młode biura, które jeszcze dekadę temu działałyby prężnie, bankrutują lub poszukują alternatywnych źródeł utrzymania. Realizowane projekty są bardziej konserwatywne niż kiedykolwiek wcześniej. Każde euro przeznaczone na budowę jest dokładnie analizowane, co ma w sumie pozytywny uboczny skutek – budynki w końcu modernizuje się zamiast wyburzać i zastępować nowymi. Dzisiejszy wykład pokazał, że fotografia jest jednak, pewnie w racji znacznie mniejszych budżetów i sytuowania się gdzieś pomiędzy światem sztuki a komercji, bardziej niezależna od architektury. Erwinowi Olafowi udało się, w przeciwieństwie do holenderskich architektów, utrzymać zarówno „superdutchową”* świeżość twórczych poszukiwań, jak i typowe dla holenderskiego projektowania poczucie humoru. Czy kiedy minie kryzys, przyjdzie czas na architekturę?

* określenie używane wobec najbardziej progresywnych holenderskich biur projektowych z przełomu XX i XXI w. Pochodzi od „Superdutch” – tytułu książki Barta Lootsma (Princeton Architectural Press, 2000).

[zdjęcie ze strony Groningen http://www.groningenstad.nl]

Detroit

IMG_0943

Po obejrzeniu dziś „Detropii” w Instytucie Kultury Miejskiej przypomniała mi się wizyta w Detroit dwa lata temu. „Motown” było jednym z najważniejszych punktów pięciotygodniowej podróży przez Stany, do której na pewno będę nieraz wracać na blogu. Oglądałam wcześniej filmy dokumentalne i wysłuchałam wielu wykładów na temat tego umierającego miasta, ale czułam, że to miejsce, które trzeba zobaczyć na własne oczy. Zwiedziliśmy z Łukaszem główne architektoniczno-urbanistyczne „atrakcje”, chociaż z uwagi na poziom rozkładu i dewastacji miasta to określenie brzmi wyjątkowo ironicznie. Widzieliśmy spalone domy, zdewastowany ogromny dworzec kolejowy, ale również przykłady urban farmingu. Za kilka dolarów łapówki udało nam się wejść do zniszczonego teatru zamienionego na parking, który gra główną rolę w większości dokumentów o Detroit, a ostatnio pojawił się również w „Tylko kochankowie przeżyją” Jarmuscha. Historia głośno chichotała w tym miejscu: najpierw znajdował się tam warsztat Forda, później teatr, w którym występował m.in. Sinatra, a obecnie pod rozpadającymi się dekoracjami parkują samochody i to raczej lexusy niż fordy. Zaskoczyło nas jednak kilka rzeczy: miejskich ogródków warzywnych musieliśmy nieźle się naszukać, chociaż obejrzane wcześniej filmy sugerowały, że jest ich mnóstwo, nie spotkaliśmy żadnych artystów, chociaż podobno przenoszą się tam masowo w poszukiwaniu inspiracji i niskich czynszów, za to w żadnym z wcześniejszych źródeł nie widzieliśmy sklepów monopolowych na odludziu – strzeżonych fortec, z których bronią palną pachniało na kilometr.

Zatrzymaliśmy się w motelu w pobliżu centrum. Okazało się, że przyjmujący nas recepcjonista to Polak, kilkanaście lat starszy od nas Ślązak. Bardzo się podekscytował na nasz widok: nie dość, że Polacy, to jeszcze TURYŚCI! Turyści w Detroit – to prawie jak plażowicze na Grenlandii. Ostrzegł nas, gdzie lepiej się nie zapuszczać, chociaż w samym motelu również działy się mało przyjemne rzeczy. W dniu naszego przyjazdu wynoszono nieboszczyka, bo prostytutki zafundowały jednemu z gości złoty strzał i okradły (poczuliśmy się jak w amerykańskim filmie sensacyjnym). Wieczorem nasz polski recepcjonista stwierdził, że zamierza wpaść na chwilę do kasyna i gdybyśmy chcieli mu towarzyszyć, chętnie nas zabierze i odwiezie bezpiecznie z powrotem. Czemu nie? Nigdy jeszcze nie byliśmy w kasynie, a Vegas mieliśmy odwiedzić dopiero kilka tygodni później. Pojechaliśmy. Nasz gospodarz natychmiast po przekroczeniu drzwi kasyna stał się innym człowiekiem. Wyprostował się, postawił kołnierz skórzanej kurtki, rozluźnił krok i nawet głos mu się zmienił na bardziej pewny siebie. Wszystkie kelnerki okazały się starymi dobrymi znajomymi, „tu możecie sobie wziąć darmową kawę”, zaczęło się stawianie drinków i kombinowanie, do którego ze stolików z black jackiem usiąść. Czułam jednak w powietrzu ciężką atmosferę oraz straszną samotność i dopiero późniejsze porównanie z Las Vegas pokazało wyraźnie, na czym polega różnica. W Vegas, przynajmniej na pierwszy rzut oka, chodzi o rozrywkę – przyjeżdża się ze znajomymi, imprezuje i przepuszcza kasę. Jest też drugie dno – uzależnienia, depresja, wszystko to, co tak przerażająco pokazano w „Zostawić Las Vegas”. Jednak podczas gdy w Vegas udaje się to ukryć pod powierzchnią kiczu, złoconego plastiku i dobrej zabawy, w Detroit cała ciemna strona wybija się na pierwszy plan. Przy krupierskich stolikach siedzą ludzie, którzy z beznamiętnym wyrazem twarzy tracą fortuny, żeby chociaż na chwilę przestać odczuwać samotność i bezradność. Widać było, jak drobnymi gestami próbują osiągnąć wrażenie, że komuś na nich zależy – każdy wygrany dolar uczczony jest „żółwikiem” z wymuszonym entuzjazmem, każdy przegrany – zagranym smutkiem. Poczucie bezsilności w umierającym mieście wygłusza emocje. Ktoś przy nas przegrał kilka tysięcy dolarów, ale na jego twarzy nie poruszył się ani jeden mięsień. W tym samym kasynie był kiedyś przypadek samobójstwa na sali, dlatego kontrola przy wejściu przypominała tę na lotniskach. W toaletach na umywalkach stały stalowe pojemniki na zużyte igły. Ta infrastruktura, stworzona w celu kontrolowanego, bezdusznego wyciągania pieniędzy od ludzi, którym nie pozostała już nawet nadzieja, groteskowo kontrastowała z rozpadającą się infrastrukturą miasta, gdzie nie ma nawet  pieniędzy na oświetlenie ulic.

Dlatego nie potrafię patrzeć na degradację Detroit jako na urbanistyczny problem opuszczonych domów.

[fot. Monika Arczyńska]

Koolhaas

REM
Gdańsk ostatnio architekturą stoi. Po długim okresie posuchy nagle narobiło się tyle wydarzeń, że Facebook nie nadąża z powiadomieniami i zdarzają się dni, kiedy trzeba z bólem serca wybierać. Nie dość, że Instytut Kultury Miejskiej (IKM) od dłuższego czasu organizuje wykłady i projekcje filmów o tematyce architektoniczno-miejskiej (w końcu nazwa zobowiązuje!), to na dodatek studenci wyszli poza mury Politechniki z kilkoma solidnymi edukacyjnymi inicjatywami. O serii „Zawód: Architekt” i „Luźnych Gatkach” wspominałam już na blogu, przy czym absolutnie kapitalnym pomysłem jest lokalizacja „Gatek” – nie na uczelni, nie w żadnej zakurzonej instytucji, ale w pubie w centrum Gdańska. Podczas gdy spotkania w IKM miewają dość nierówny poziom, Loftowa seria, z racji swojego studenckiego charakteru, jest świeża jak szczypiorek na wiosnę i ładuje na dobry tydzień pozytywną energią. Wpadam tam, kiedy tylko mogę i staram się za każdym razem dorzucić swoje trzy grosze, bo nieformalne okazje do pogadania ze studentami bywają dużo ważniejsze od zajęć projektowych. Wczoraj skoczyłam na projekcję dokumentu „Rem Koolhaas – a Kind of Architect”. Film taki sobie – wydaje mi się, że Koolhaas, z całą swoją ekscentrycznością, powinien zostać przedstawiony z jeszcze mniejszym dystansem. Brakowało mi dowcipu i przewrotności „Koolhaas Houselife” o willi w Bordeaux zrealizowanej według jego projektu i o problemach związanych z jej utrzymaniem w porządku. Uwielbiam ten dokument  i oglądałam go z niezłym bonusem – spotkaniem z twórcami i dokręconą reakcją Koolhaasa na pokazane w filmie absurdy. Nie mógł pogodzić się z tym, że do sprzątania tak wyrafinowanego obiektu używane są tak banalne urządzenia jak odkurzacz.  We wczorajszym dokumencie od wypowiedzi współpracowników i ekspertów ciekawsze okazały się fragmenty „The White Slave”,współreżyserowanego przez Koolhaasa filmu z 1969 roku, najdroższej holenderskiej produkcji w tamtym okresie. Wyglądało to trochę tak, jakby Walerian Borowczyk nakręcił film po holendersku – nic dziwnego, że z ponad miliona wydanych guldenów zwróciło się około dwudziestu tysięcy, a film obejrzała zaledwie garstka widzów.

Koolhaasa można wielbić lub nienawidzić, jak pewnie wielbiono i nienawidzono kiedyś Le Corbusiera. Geniusze tak już mają. Sama sytuuję się w fanklubie, chociaż niekiedy mam z jego budynkami podobny problem jak ze sztuką współczesną: zachwycają, pozwalają na różne interpretacje, ale nie zawsze do końca je rozumiem. Studenci poprosili wczoraj o parę słów wprowadzenia, więc przy okazji zrobiłam sobie mały rachunek sumienia czyli listę budynków OMA, które miałam okazję zobaczyć. Okazało się, że „zaliczyłam” około połowy całego zbudowanego dorobku biura. Chyba nieźle, biorąc pod uwagę, że część jest rozrzucona po Koreach, Japoniach i innych Katarach albo są to prywatne wille, do których nawet (a może zwłaszcza) hasło „jestem architektem, czy mogę popatrzeć?” nie otwiera drzwi. Nieskromnie uznam się niniejszym za eksperta i pozwolę sobie na wytypowanie subiektywnej pierwszej trójki zwiedzonych budynków (niestety, nie widziałam na własne oczy siedziby CCTV, a myślę, że znalazłaby się w tym zestawieniu) :

3. Ex aequo Kunsthal i Euralille

Kunsthal cenię za jego świeżość i przełomowość – powstał w momencie, kiedy wszyscy architekci (ale najintensywniej holenderscy) poszukiwali nowej estetyki, a najlepiej więlkiego grzmotu i przewrotu. Chwilę po Kunsthalu narodziły się wszystkie powydziwiane foldingi i inne formalne cuda, na które moda przeminęła szybciej niż szał na legginsy. Lubię Kunsthal za to, że mimo iż kompletnie nie rozumiem, jak tam działają poziomy i jak całość jest przestrzennie zorganizowana, nigdy nie udało mi się tam zgubić albo gdzieś nie trafić.

A Eurallile? Niby antymiejskie, bo co to za urbanistyka z kilku rozsypanych elementów, ale jednak miejskie – jest i przestrzeń publiczna, i nawet drogę można łatwo znaleźć. Jak w Kunsthalu.

2. Casa da Musica w Porto
OLYMPUS DIGITAL CAMERA

To budynek złożony z samych kontrastów. Forma? Pogięty kloc, ale pod każdym kątem wygląda inaczej. Materiały? Użyte przewrotnie – tanie połączone z drogimi, trwałe z nietrwałymi. Przestrzeń publiczna dookoła? Paskudnie betonowa, ale pełna ludzi i życia. I tak jest tam ze wszystkim – światłem, kolorami, akustyką – pozornie nic nie powinno działać, a jednak działa. Chyba też na zasadzie kontrastu.

And the winner is…

1. Biblioteka w Seattle

seattle_B&W
Absolutnie bezkonkurencyjna. Tyle razy wcześniej widziałam ją na zdjęciach, oglądałam schematy funkcjonalno-przestrzenne, próbowałam zrozumieć skalę i kontekst – wszystko na nic. Wizyta w tym budynku to doświadczenie całego kosmosu zamkniętego w przezroczystej skorupie. Czy to jeszcze budynek, czy już infrastruktura? Spacer po nim oznacza niespodziankę za niespodzianką – można się tam poczuć jak Alicja w Krainie Czarów, która aplikuje sobie powiększające i pomniejszające eliksiry. Budynek gra skalami – raz wydaje się znacznie większy w środku niż na zewnątrz, żeby za chwilę zaskoczyć kameralnością, a zamiast po Koolhaasowemu „fuck the context”, siedzi sobie grzecznie w kwartale. Na dodatek użytkownicy go uwielbiają, chociaż nie zawsze traktują z szacunkiem – na własne oczy widziałam faceta tak wkurzonego, że dotarł tam kilka minut po zamknięciu, że rozpiął rozporek i wysikał się przed samym głównym wejściem. Ale to raczej nie był dowód nienawiści do architekta.

PS. Kiedyś pokażę nasze zaproszenia ślubne i wtedy dopiero się okaże, jaka ze mnie fanka Koolhaasa:)

[fot. Monika Arczyńska. Pierwsze zdjęcie absolutnie przypadkowe, po prostu wszedł mi w kadr – duży facet z niego]

Stereotyp

ERCO
Nie, to nie ja na zdjęciu. To kadr z reklamy ERCO – firmy produkującej systemy oświetleniowe. W filmiku pojawia się pani architekt, która poszukując inspiracji projektowych spaceruje po mieście, rozgląda się dookoła, uśmiecha (najbardziej promiennie na widok machających łapkami chińskich figurek kotków), po czym siada w kawiarni i zaczyna szkicować. Eureka! Chyba właśnie wpadła na jakiś genialny pomysł!

Przy całym moim szacunku i świetnych doświadczeniach z ERCO mam ochotę wrzasnąć: „Skończcie z tymi stereotypami, przecież dobrze wiecie, jak wygląda praca architektów!”. Gdyby ten film miał odzwierciedlać typowy dzień typowego architekta, to przede wszystkim tempo reklamy powinno być co najmniej trzy razy szybsze. Pani architekt, zamiast spacerować, raczej biegłaby przez miasto szybko rzucając tylko okiem na wystawę z kotkami. Poza tym zamiast do kawiarni, pędziłaby na kolejne tego dnia spotkanie. Kawę to się kupuje na wynos, żeby można ją było wypić w locie. Do tego zawsze istnieje ryzyko oblania się, bo trudno trzymać kubek, jeśli trzeba jeszcze nieść torbę z laptopem, aparat fotograficzny, wydruki, próbki materiałów budowlanych i odzież ochronną – a buty potrafią ważyć! Zrelaksowana pani z filmu ma przy sobie tylko torebkę, która wcale nie wygląda na ciężką. Do pełnego stereotypowego wyglądu brakuje jej jeszcze tylko okularów w wyrazistych oprawkach. Czarne golfy chwilowo poszły w niepamięć, ale za to na palcu bohaterki reklamy pojawiła się geometryczna biżuteria. Elementy wskazujące, że pani architekt nie musi spędzać rano wiele czasu przed lustrem to prawie niewidoczny makijaż i nieskomplikowana fryzura – przynajmniej tu wkradła się odrobina realności. Do tego jest szczupła (nie wiem, na czym to polega, ale podobno nie ma grubych architektów). Gdyby to była polska reklama, pewnie podjechałaby pod tę kawiarnię jakimś błyszczącym SUV-em, ale ponieważ to nie Polska, wybrała spacer (dozwolony byłby również holenderski rower). Oglądam ten film kolejny raz i dochodzę do wniosku, że w sumie mam z tą panią wizualnie wiele wspólnego, podobnie jak wielu znajomych architektów. Tylko to spacerowe tempo i zrelaksowany wyraz twarzy kompletnie się nie zgadzają.

A może ten film przedstawia niedzielę? Albo może firmę pani z reklamy dopadła recesja i nagle ma tyle czasu na przemyślenie koncepcji, że może sobie pozwolić na siedzenie w kawiarniach w godzinach pracy? Ale gdyby to było jej jedyne zlecenie, raczej musiałaby zwinąć interes i zająć się czymś innym. Mogłaby na przykład otworzyć kawiarnię. Albo sklep z chińskimi kotkami.

„W 2008 roku…”

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
“W 2008 roku połowa światowej populacji będzie mieszkać w miastach” – Joanna Kusiak zażartowała kiedyś, że odkąd tylko to stwierdzono, prawie wszystkie publikacje o miastach zaczynały się właśnie tymi słowami. Chwytliwy początek czy odpowiednik nieszczęsnego „Na wstępie mego listu pozdrawiam Cię serdecznie”? Może bardziej papierek lakmusowy pozwalający ocenić, czy warto przebijać się przez ciąg dalszy tekstu. Polecam tę metodę – jeśli te słowa padają w artykule opublikowanym po 2008 roku, proszę go bez czytania wyrzucić do kosza, bo będzie się na pewno składać z frazesów i mało odkrywczych wniosków. Zastosowałam właśnie tę metodę wobec dyskusji po projekcji „Megacities” w gdańskim Instytucie Kultury Miejskiej. Chociaż staram się nie wychodzić, zanim rozmowa się rozkręci, uciekłam po trzeciej rundzie komentarzy prowadzących. Niestety, padło nie tylko „W 2008 roku…” ale i kilka podobnych formułek. Nie wierzę w cudowny rozwój tej dyskusji, ale jeśli tak się stało i ktoś dotrwał do końca, chętnie wysłucham relacji.

A sam film? Michael Glawogger nakręcił go dokładnie dekadę przed przełomowym 2008 rokiem, ze świeżym spojrzeniem na ówczesny obraz megamiast: Bombaju, Meksyku, Moskwy i Nowego Jorku. Ówczesny, bo w ciągu tych kilkunastu lat wiele się zmieniło – Moskwa stała się jednym z najdroższych miast świata, a brudne ulice Nowego Jorku, na których w filmie przeważają alfonsi i handlarze narkotykami, pewnie już dawno się zgentryfikowały i spacerują nimi co najwyżej hipsterzy. Glawogger skupił się jednak na najniższych klasach społecznych, które nadal żyją tak samo w swoich zwartych społecznościach, wykonując monotonną, ciężką pracę i poszukując od niej ucieczki w prostych rozrywkach i marzeniach o lepszym życiu. Dokładnie jak robotnicy od czasów rewolucji przemysłowej, tylko świat zglobalizował się bardziej i szyte w Bombaju koszule szybciej trafiają na nowojorską ulicę. Życie miejskiej biedoty jest jednak zdecydowanie bardziej malownicze i mówi więcej o lokalnym kontekście, niż gdyby pokazano westernizującą się klasę średnią, która bez względu na geograficzne położenie zmierza do jedynego słusznego konsumpcyjnego modelu. Mam jednak wrażenie, że tytuł filmu jest nieco mylący – to dokument nie tyle o megamiastach, co o megamiastach w pierwszym i trzecim świecie, w których anonimowość lub jej brak i miejski surwiwal mają zupełnie inny charakter. Różna jest też relacja wobec infrastruktury i technologii. W ogromnych ośrodkach ludzie zawsze przypominają trybiki złożonej miejskiej maszyny, ale w pokazanym w filmie trzecim świecie wydają się prawie zrośnięci z posiadanymi narzędziami, które zapewniają im codzienny chleb i definują ich tożsamość. A gdy nie ma narzędzi, sprzedawanie własnego ciała również wpasowuje się w skomplikowany system współzależności oraz wymiany towarów i usług. Dobrze zobaczyć ten działający prostymi, ale zmysłowymi obrazami film po kilku latach czytania akademickich tekstów o istocie megaurbanizacji i wiążących się z nią zagrożeń. „W 2008 roku…”, brzmiące w momencie powstania dokumentu nieco futurystycznie, byłoby akurat dla niego trafnym wstępem.

[fot. Monika Arczyńska]