Na to Biennale wszyscy czekali wyjątkowo niecierpliwie. Po Koolhaasie, głównym kuratorze obecnej edycji, można spodziewać się wszystkiego, a wyjątkowość tegorocznej wystawy była równie przewidywalna jak wyjątkowość jego budynków. Zmienił się schemat Biennale – zamiast jednego, zwykle bardzo wieloznacznego i ogólnego tematu, który kuratorzy interpretowali bardzo swobodnie, precyzyjnie zdefiniowano oddzielne dla każdej z wystaw tematy pod wspólnym hasłem „Fundamentals”. Wystawa główna Koolhaasa, „Elements of Architecture”, dotyczyła genezy i rozwoju komponentów obiektów architektonicznych. W głównej przestrzeni Arsenale skoncentrowano się na gospodarzu wydarzenia („Monditalia”), a kuratorzy pawilonów narodowych zostali poproszeni o odniesienie się do modernizmu i wskazanie, jak wpłynął na wykształcenie się architektury narodowej w ostatnim stuleciu („Absorbing Modernity 1914-2014”). Cała wystawa stanowi kolaż (to słowo pojawiało się wiele razy w różnych kontekstach) spostrzeżeń i interpretacji, które prowokują do stawiania pytań, jednak nie dają żadnych konkretnych odpowiedzi. W ostrym kontraście względem poprzedniej edycji Koolhaasowskie Biennale okazało się niejednoznaczne, ale momentami również boleśnie surowe, pozbawione taniej spektakularności, poklepywania się po plecach i eksploatacji modnych tematów. Dominujące dwa lata temu hasła „partycypacja”, „recykling” czy „smart” prawie się nie pojawiały. Udało się w końcu przekłuć napompowany do granic możliwości balon aspiracji i ambicji architektów próbujących wynosić swoje projekty do poziomu dzieł sztuki. Tym razem przeważał historyczny kontekst, twarda technologia, racjonalność i kompromisy wynikające z polityczno-ekonomicznych uwarunkowań.
Z previews nikt nie wrócił obojętny – tegoroczną wystawę można było albo pokochać, albo znienawidzić, albo mieć w głowie kompletny mętlik. Jeszcze nigdy nie wyjeżdżałam z Wenecji z takimi wątpliwościami i z taką potrzebą przedyskutowania tego, co zobaczyłam. Poniedziałkowe spotkanie w IKM, na które wpadliśmy prosto z podróży, idealnie wypełniło tę potrzebę. Na prezentacji pojawiła się Kasia Krakowiak, również ze spostrzeżeniami „na świeżo”, ale reprezentując punkt widzenia artystki współpracującej z architektami, a nie architekta. Podczas dyskusji potwierdziła się istotna kwestia: już dawno na Biennale nie było tak wyraźnego rozdżwięku pomiędzy reakcjami środowiska architektów-praktyków a teoretyków, researcherów i krytyków. Zarówno w pierwszych wypowiedziach uczestników previews, jak i w komentarzach do prasowych relacji z wystawy słychać, że praktycy, zwłaszcza grupa wykonująca typowe komercyjne zlecenia, poczuli się urażeni upraszczającym potraktowanem ich profesji. Przegląd podstawowych komponentów budynku – schodów, ramp, balkonów – tym, którzy zajmują się nimi na co dzień, przypominał oglądanie podręcznika Neuferta. Z kolei tych, którzy nie mieli okazji znudzić się prozaicznością prawa budowlanego i systemów budowlanych, przegląd ten zafascynował jako podróż przez historię architektury i relacji projektant-mecenas-użytkownik. Ego cierpi, gdy architektura wydaje się sprowadzona do klamek i sufitów. „Wydaje się”, bo Koolhaasowska wystawa sięga głębiej niż w tworzenie katalogów lub muzealnej kolekcji. Pokazała, jak technologia i nowoczesne regulacje determinują formę i organizację obiektów architektonicznych. Każdy z nich składa się z ograniczonej liczby bazowych komponentów, które zmieniają się nieznacznie, gdy nowe standardy i technologie ulegają rozpowszechnieniu. Gdzie w tym procesie znajduje się architekt? Jest automatem ustawiającym te komponenty w zoptymalizowanych konfiguracjach? Zażenowanie nieznacznie rekompensuje kolaż Davide Rappa, zmontowany z fragmentów filmów – od klasyki po horrory klasy B – w których detale i gesty takie jak pukanie do drzwi czy owteiranie okna stają się pierwszoplanowe. Nawet najbanalniejsza architektura i jej najbardziej fundamentalne elementy stanowią scenografię dla wszystkich życiowych aktywności. Ale to znów tylko pozorny powód do dumy dla stęsknionych docenienia projektantów, bo porażająca prozaiczność i powtarzalność tych czynności nie ma nic wspólnego ani z prestiżem, ani z kreatywnością. To kolejne ironiczne puszczanie oka i prztyczek w nos od Koolhaasa. Coś równie niepokojącego i groteskowego można było odczuć w jego rozmowie z Tony’m Fadellem, jednym z „ojców iPoda”. Zamiast typowego dla podobnych dyskusji powtarzania wyświechtanych haseł, skoncentrowano się na… termostatach. Kolejny banał? Nie, jeśli pomyśli się o nich w kontekście urządzenia, które może zrewolucjonizować sposoby oszczędzania energii, jednak kosztem utraty prywatności użytkowników, których nawyki należy przeanalizować, aby ustalić najbardziej wydajny program. Czy to już bardziej świat google’a i apple’a niż Neuferta?
[Rem Koolhaas i Tony Fadell (jeden z ojców iPoda) w rozmowie o termostatach]
[Sekcja sufitowa: kopuła kontra instalacje nad sufitem podwieszanym]
[Windy w górę i w dół – od klatki, dzięki której w 2010 roku udało się uratować uwięzionych 700m pod ziemią chilijskich górników (na zdjęciu) po prototyp windy poruszającej się w pionie i w poziomie]
Ponieważ tegoroczne Biennale miało dotyczyć architektury, zamiast stanowić kolejną edycję promocji architektów, wykluczono z udziału „wielkie nazwiska”, jednak paradoksalnie duch ekskluzywności i uprzywilejowania przewijał się wszędzie. Zaproszono do współpracy akademików oraz studentów (nie tylko w wystawach głównych, ale także w przypadku pawilonów narodowych, m.in. w szwajcarskiej wystawie zaangażowano studentów ETH, a w rosyjskim – Striełki). Pomimo długiej listy współpracujących uczelni, głównymi częściami wystawy zajmowali się studenci z kuźni „starchitektów” – Harvard GSD (Elements of Architecture) czy AA (zbudowana z laminowanego drewna replika Corbusierowskiego Dom-ino). Wystawa elementów architektury sugerowała, że każdy proces myślenia o schodach, balkonach czy dachach może czy nawet powinien odnosić się do historycznego kontekstu. We współczesnym mało komfortowym, bo pospiesznym i ograniczonym budżetem i regulacjami procesie projektowym, na zastanowienie nad genezą i znaczeniem tych elementów mogą pozwolić sobie wyłącznie najbardziej uprzywilejowani projektanci. Najbardziej uprzywilejowani są jednak właśnie starchitekci z uwagi na dostęp do zamożnych publicznych klientów, ogromne budżety i sztab kreatywnych pracowników. Koło jednak się zamyka, bo paradoksalnie to oni właśnie są najbardziej ograniczeni wypracowaną przez lata marką i oczekiwaną od nich stylistyką lub podejściem do projektowania. Fantastyczny komentarz do tej ironicznej sytuacji stanowi wystawa w pawilonie Venezia, gdzie sto przeniesionych na szkło rysunków Libeskinda opatrzono prześmiewczym „Przepisem na pawilon” z wyliczeniem ilości użytych materiałów. Nawet Koolhaas – starchitekt pozornie odżegnujący się od starchitektów – poprowadził Biennale w typowo Koolhaasowski sposób. Tylko on mógł pozwolić sobie na tak pozornie banalny i konserwatywny temat. Jednocześnie tylko jemu można wybaczyć ciągłe mówienie o tych samych sprawach – na przykład wpływ technologicznych wynalazków na sposób projektowania użytkowania i projektowania przestrzeni oraz stworzenie nowych typologii budynków (ach, jak Holendrzy uwielbiają słowo „typologia”). Te motywy pojawiają się w jego publikacjach już od czasów „Delirious New York”, z windą jako jedną z głównych bohaterek historii drapaczy chmur. Przewidywalna była również surowość wystawy. Typowe dla projektów Koolhaasa tanie, zwyczajne materiały używane w najbardziej prestiżowych lokalizacjach, to również świadomie stosowana charakterystyczna stylistyka. Powtórzono ją również – dość prowokacyjnie – na wystawie, która wygląda miejscami jak szkolna gablotka, gazetka ścienna lub ekspozycja materiałów budowlanych w Castoramie. Opisy są niedbale napisane na samoprzylepnej taśmie, do ścian przymocowano wycinki prasowe i wydruki. Odnoszę wrażenie, że podążając za tą stylistyką, Koolhaas znów puszcza oko mówiąc: „Zobaczcie, nie zaprosiłem nikogo ze starchitektów, chociaż sam nie uciekam od tego, czego oczekuje się ode mnie – starchitekta”. Jego konsekwentne poruszanie się pod prąd w świecie wielkiej architektury również może być odczytywane jako poddanie ustalonemu wizerunkowi. Panie Koolhaas, strasznie Pan namącił tą płynną granicą w naszej płynnej nowoczesności.
[Wejście do wystawy „Elements of Architecture” w Giardini]
[Model Corbusierowskiego Dom-ino w skali 1:1]
[Przepis na pawilon czyli co się składa na instalację Libeskinda]
Zaskoczyło mnie, jak niewiele w powyższym kontekście pojawiło się architektury wernakularnej, tworzonej bez udziału architektów (ten temat przewrotnie podjęto m.in. w pawilonie kanadyjskim, gdzie zostały zaprezentowane przykłady i propozycje architektonicznych ingerencji na obszarach zamieszkanych przez społeczności Inuitów). Pokazano również niewiele prac architektów balansujących na krawędzi artystyczno-rzemieślniczego podejścia do procesu projektowego, ale może Zumthor czy O’Donnell + Tuomey klasyfikują się za bardzo jako gwiazdy. A może właśnie ich nieobecność wskazuje jeden z możliwych, choć niszowych, kierunków dalszego myślenia o architekturze. Jeśli jednak Biennale ma wyznaczać kierunek na przyszłość, to czy jego pozorna wizualna nieaktrakcyjność będzie wystarczająco kusząca, aby zachęcić do dyskusji szersze grono, niż obecna na otwarciu grupa krytyków i akademików? Ich środowisko jest równie hermetyczne i elitarne, jak odsunięci od udziału starchitekci, jednak architekturę ostatecznie będzie tworzyć zupełnie inna grupa, mówiąca innym językiem i poruszająca się w innych realiach rynkowych. Siła tegorocznego Biennale nie polega na tym, że każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Wręcz przeciwnie – to właśnie ogarniające odbiorców wątpliwości i skrajność opinii sprawiają, że to wyjątkowa wystawa. Nie tylko nie zapewnia gotowych odpowiedzi, ale i nie zadaje jednoznacznych pytań. Przynosi za to nowy sposób patrzenia na aspekty społeczne i polityczne architektury poprzez jej materialność. Pokazuje arsenał fundamentalnych elementów, jakimi może operować architekt i na każdy z nich patrzy indywidualnie przez pryzmat ich genezy, fabrykacji, technologicznego zaawansowania i społecznego znaczenia. Podobnie, jak otwarte pozostaje zestawienie poruszanych zagadnień, podobnie otwarta jest kompozycja samej wystawy, podzielonej na tematyczne części, ale już w ich obrębie stanowiącej kolaż zagadnień niepoukładanych w żadnym dominującym porządku. Formuła wystaw, kolażu bez żadnego zakończenia, odnosi się do zacierania granic między nowoczesnością a ponowoczesnością, nostalgią a futuryzmem. W kontekście ostatniego stulecia – relacji społecznych, uwarunkowań gospodarczych, przyrodniczych i wojennych kataklizmów, kolonializmie i globalizacji – narracje są pourywane, historie powtarzają się, a rozsypane w czasie i przestrzeni zdarzenia trudno zintegrować.
„Fuck the context” . Możemy co najwyżej dodawać kolejne elementy do kolażu.
[fot. Monika Arczyńska/Łukasz Pancewicz]