Monthly Archives: Marzec 2016

Barrakka

IMG_4527

Nie chce mi się wierzyć, że już po Wielkanocy. Przecież dopiero co świętowaliśmy Boże Narodzenie i Nowy Rok. Zebrało mi się z tej okazji na sylwestrowe wspomnienia i wygrzebałam z czeluści dysku kilka zdjęć z Malty. Dziś opowiem Wam o pewnej maltańskiej windzie (głównie z okazji niedawnego święta – Międzynarodowego Dnia Windy, obchodzonego 23 marca,  w rocznicę uruchomienia przez Otisa pierwszego egzemplarza na świecie).

Malta to nie jest miejsce dla osób poszukujących wyjątkowej współczesnej architektury – jest jej tam jak na lekarstwo i w sumie na mojej liście obowiązkowych punktów były tylko dwa obiekty. Jeden z nich to kamienna brama Renzo Piano, o której już pisałam, drugi – winda Barrakka. Nie tylko obejrzałam ją dokładnie, ale i z niej skorzystałam, gdy po całym dniu spacerowania nie mieliśmy już siły wspinać się pod górę. Winda pokonuje prawie 60m między waterfrontem a ogrodami Barrakka z fontanną, tarasem widokowym i, jak to mówią Anglicy, „wymanikiuriowanym” trawnikiem. W tej samej lokalizacji znajdowała się już wcześniej winda (od 1905 roku), zlikwidowana  w latach 80., kiedy jej utrzymywanie przestało się opłacać. Teraz chętnie korzystają z niej turyści, ale wówczas tedy niebo nie było jeszcze poprzecinane gęstą siatką lotów tanich linii, a popularność wyjazdów na wieczory kawalerskie i panieńskie miała dopiero nadejść. Pewnie trzeba by nadal zasuwać schodami po setkach stopni, gdyby nie – tadam! – fundusze unijne. Projekt przygotowało maltańsko-brytyjskie biuro Architecture Project i od 2012 roku nikomu już nie grozi zadyszka na tym sześćdziesięciometrowym odcinku.

0304

Na górze do windy wsiada się wygodnie, ale na dole znów znajdują się te wszechobecne na Malcie cholerne bramki i automaty biletowe, których nikt nie potrafi obsłużyć. Zaczynam podejrzewać, że osoba, która pisała specyfikacje dla unijnych projektów, miała kogoś znajomego w firmie importującej ten sprzęt. Do wyjaśniania, jak to nieszczęsne ustrojstwo działa, zatrudniony jest pan, który równie dobrze mógłby te bilety sprzedawać. Pewnie zacznie, kiedy minie okres trwałości projektu – to zawsze pięć lat przy unijnych dotacjach?

Ponieważ Valetta znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO, projektować należy tam… ostrożnie. Nie zmyślam – w biurze mamy na koncie kilka obiektów w takich lokalizacjach i podobnych restrykcji odnośnie wizualnych aspektów projektu nie ma nigdzie indziej. Od wielkości (a wcale nie jest łatwo zaprojektować most o dużej rozpiętości bez wielkich pylonów) po zastosowane materiały – problematyczne bywa szkło, bo odbija ostro światło, za bardzo wyróżniając się w otoczeniu. Obiekty infrastrukturalne to wyjątkowo niewdzięczny temat, bo są często spore, linearne w formie i mocno widoczne. Właśnie tak, jak winda Barrakka, więc projektanci zrobili wszystko, aby jak najskuteczniej wtopić ją w tło – kamienne fortyfikacje Valetty. Oryginalna winda była stalowa i lekka, współcześnie postanowiono jednak użyć żelbetu. Aby zmniejszyć jego wizualny ciężar, obłożono całość aluminiową siatką, anodowaną w beżowawym odcieniu, dzięki czemu konstrukcja może nie znika, ale na pewno nie wyróżnia się zbytnio na piaskowym tle.

Na miejscu byłam nieco sceptycznie nastawiona do tego obiektu – siatki wydawały mi się za bardzo dekoracyjne i trochę na siłę doklejone do betonowego trzonu. W takim miejscu zamarzyłaby mi się raczej jakaś wysublimowania stalowa konstrukcja. Ale to byłoby możliwe przy znacznie wyższym budżecie (tym bardziej, że jeszcze musiał zarobić dostawca automatów biletowych bramek:) Im dłużej więc patrzę na te zdjęcia, tym mniej drażnią mnie te siatki. W końcu taki niewinny ornament to chyba nie zbrodnia, co?

[Fot. Monika Arczyńska]

 

Jak wykończyć mieszkanie wykańczając i siebie, odc.1

image

Na blogu ostatnio cicho, bo architektura, jaką zajmowałam się najbardziej intensywnie w ostatnich tygodniach, to architektura służby zdrowia. Wracam z czymś specjalnym – z mrożącą krew w żyłach powieścią w odcinkach. Wykańczanie (legalnie) mieszkania to zadanie, z którym tak trudno sobie poradzić, że przypuszczalnie 99,9% osób nie zaprząta sobie głowy zgłoszeniami czy pozwoleniami na budowę. Postanowiłam jednak spróbować zrobić to zgodnie z prawem. O ja głupia! O ja nieszczęsna!

Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia w pracy projektowej w Polsce i chociaż pewne zawiłości naszego prawa są dla mnie obce, założyłam, że nie powinny mnie przerosnąć. Praktycznie każdy projekt, nad którym pracuję, znajduje się w innym kraju i ogólne zasady są wszędzie zbliżone, tyle, że opisane a to po arabsku, a to po rosyjsku, a to po hebrajsku. Polską ustawę jestem przynajmniej w stanie bez problemu przeczytać. Nigdy nie zajmowałam się za to projektowaniem w tak maleńkiej skali – obecnie mam na tapecie budynki o powierzchniach od 40 do 120 tysięcy metrów kwadratowych. Tym bardziej fascynuje mnie, czym potrafią przejąć się urzędnicy w Polsce. Szczegółowość tej powieści w odcinkach pewnie wzbudzi  uśmiech politowania u koleżanek i kolegów po fachu, którzy zęby zjedli na podobnych perypetiach, ale dla mnie to kompletna nowość.

Odcinek 1 – Miłe złego początki

Na początku roku zabieram się za projekt niewielkiego mieszkania  w kamienicy przy jednej z moich ulubionych ulic Gdańska, w dzielnicy o wdzięcznej i dźwięcznej nazwie Aniołki. W mieszkaniu stoi przepiękny stuletni piec kaflowy, wysoki na trzy metry. Nie przeraża mnie wcale, że kamienica jest w ewidencji. Uzbrajam się w cierpliwość oraz pokorę i zamierzam wszystko zrobić zgodnie z prawem i według świętych zasad dobrej praktyki. Dzwonię do biura miejskiego konserwatora zabytków, gdzie miła pani (miłe panie będą przewijać się przez cały czas przez tę opowieść) informuje, co muszę pozałatwiać i w jakiej kolejności oraz zapowiada, że otrzymanie zaleceń konserwatorskich dla tak niewielkiej inwestycji to sprawa dwóch-trzech tygodni. Przygotowuję wniosek o ich wydanie, do którego załączam kilkunastostronicowy raport opisujący stan istniejący (zachowane elementy wnętrza są pod ochroną) i planowane prace.

Umawiam się z wykonawcą, który świetnie wykonał robotę u znajomych. Akurat za kilka tygodni będzie wolny, powinnam już wtedy mieć wszystkie potrzebne pozwolenia i zgłoszenia. Zabieram się za projekt – planowane prace dzielę na dwie części, żeby było szybciej. Roboty wykończeniowe, w tym wymianę okna dachowego, do którego potrzebne mi były zalecenia konserwatorskie, umieszczam w zgłoszeniu (30 dni na reakcję Urzędu). Istniejącą kuchnię o proporcjach tramwaju zamierzam podzielić docelowo na aneks sypialny i kuchenny, ale nie mogę umieścić tego w zgłoszeniu, bo gdański Urząd każdą zmianę układu pomieszczeń traktuje jako przebudowę i wymaga pozwolenia na budowę. O nie postaram się chwilę później, bo czuję, że trochę czasu zajmie mi załatwienie zgody wspólnoty na podłączenia wentylacji (obecnie brak) do istniejących przewodów kominowych. W zgłoszeniu postanawiam jednak umieścić wykonanie dwóch otworów w ścianie działowej, które docelowo pozwolą na dostęp do aneksów z pokoju dziennego – to nie zmienia układu pomieszczeń, więc nie powinno być problemu, a wykonawcy znacznie ułatwi pracę.

Nie mam jednak szczęścia. Miła pani z urzędu dzwoni, żeby mnie poinformować, że „wie Pani, wszystko w porządku, ale na te dziury w ścianie działowej to będzie Pani potrzebowąła pozwolenia na budowę”. Cholera jasna! Ale może to dobrze. W innym razie wniosek o pozwolenie na budowę obejmowałby  AŻ DWA PUNKTY (proszę nie opluć monitora ze śmiechu):

  1. Budowa ścianki gipsowo-kartonowej o długości… 1,75m.
  2. Wykonanie dwóch podłączeń wentylacyjnych do istniejących przewodów kominowych (czyli po prostu wykucie dwóch dziur, jakieś 15x15cm każda).

Teraz przynajmniej mogę dodać punkt trzeci! Domyślam się jednak, że zakres tych prac okaże się dla Urzędu tak poważny, że kolejny telefon będzie dotyczył konieczności zaangażowania architekta sprawdzającego…

W międzyczasie miła pani z firmy administrującej budynkiem pomaga mi w dotarciu do członków wspólnoty, od których potrzebuję zgody na podpięcie się do przewodów kominowych. Ale to będzie materiał na kolejny, jeszcze bardziej drastyczny odcinek sagi.

PS Zalecenia konserwatorskie były gotowe po pięciu, a nie dwóch-trzech tygodniach:)

[fot. Monika Arczyńska]