Na Six Letter City przeważają ostatnio lżejsze, wakacyjne tematy, ale ponieważ do ewentualnego urlopu (jeśli w ogóle będę go miała w tym roku) jeszcze sporo czasu, pozwolę sobie na parę słów o pracy.
Wiele osób pyta, jak się pracuje na odległość. Najczęściej spotykam się z komentarzami: „Aha, dostajesz zadanie, wykonujesz w domu i odsyłasz z powrotem, tak?”. Nie, nie tak. Pracuję na identycznych zasadach jak pozostali pracownicy biura. Zresztą nie tylko ja, lecz także kilka innych osób pracujących w różnych punktach Europy, np. w naszym berlińskim oddziale, zorganizowanym w przestrzeni coworkingowej na Kreuzbergu. Telepraca wymaga dyscypliny i to nie tylko ode mnie, ale również od całego zespołu. Nieformalne uzgadnianie projektu między biurkami czy poprawianie wydrukowanych rysunków ołówkiem nie sprawdza się na odległość. Wszystko musi być archiwizowane i zapisywane cyfrowo, aby każdy mógł w dowolnym momencie sprawdzić co, kiedy i z kim ustalono. Siłą rzeczy najczęściej pracuję nad projektami spoza Irlandii, bo lokalne inwestycje opierają się jednak na spotkaniach twarzą w twarz, w których nie mogłabym regularnie uczestniczyć. Obecnie skaczę wirtualnie między Kairem a Moskwą, od czasu do czasu zahaczając o Zachodni Brzeg w Palestynie. Jeśli trzeba koniecznie z kimś się spotkać lub pojechać na budowę, wsiadam w samolot i tyle. I tak większość projektów mamy poza Irlandią, więc podróży służbowych nie da się uniknąć.
Brak elastycznych godzin pracy wymaga sporego kombinowania, zwłaszcza, jeśli usiłuję pogodzić projektowanie z dodatkowymi zajęciami, np. uczeniem na Politechnice i Uniwersytecie. Przyjemnie jest zagadać się ze studentami o projektach i jeśli akurat mam zajęcia przed pracą, żal mi zawsze, że muszę natychmiast uciekać. Obowiązują mnie prawie takie same godziny jak architektów w Dublinie. Prawie, bo uwagi na różnicę czasu między Polską a Irlandią, zaczynam godzinę wcześniej niż ekipa w siedzibie głównej, w innym razie kończyłabym pracę późnym wieczorem (i tak często tak kończę, bo wiadomo, ile się pracuje w tym zawodzie). Ta pierwsza godzina to spokój bez telefonów i maili, kiedy jestem w stanie najwięcej zrobić. Za to rano mogę wstać dwie sekundy przed dziewiątą, bo pracownię mam w domu. Przerwa lanczowa pokrywa się z dublińską, żebyśmy nie rozmijali się z zespołem.
Telepracy nie da się zorganizować bez odpowiednich technologii. Mam bezpośrednie połączenie z dublińskim serwerem, oprogramowanie przyspieszające wymianę danych oraz wpięty do internetu telefon, za pośrednictwem kórego łączę się z biurem tak samo, jakbym siedziała w pokoju obok – wybieram tylko numery wewnętrzne. Często korzystam też ze skype’a i przez wiele godzin dziennie siedzę ze słuchawkami na uszach, jakbym pracowała w call centre. Na szczęście nie używam kamery internetowej, dzięki czemu mogę siedzieć cały dzień w piżamie. Podczas spotkań z biurem i branżystami używamy oprogramowania do telekonferencji, które umożliwia wszystkim uczestnikom szkicowanie na ekranie. Wszystko działa sprawnie, brakuje mi jednak nieco bezpośredniego kontaktu z ludźmi – zarówno kuchennych plotek, jak i wyjść do pubu. Życie towarzyskie trudno załatwiać przez telefon i kiedy w piątki zaczyna się mailowe ustalanie, dokąd zaraz wszyscy wyskoczą na guinessa, zielenieję z zazdrości. Rzecz jasna w szmaragdowym irlandzkim odcieniu zieleni.
A historia najlepiej obrazująca gospodarcze relacje i rynek pracy w Unii, to rodowód mojego domowego-biurowego komputera. Kiedy w Irlandii rozszalał się kryzys, DELL postanowił przenieść montownie komputerów z Limeryku do Łodzi. Świetnie dla Łodzi, ale kiepsko dla Limeryku, gdzie pracę straciło mnóstwo osób i to w bardzo trudnym dla Irlandczyków okresie. Ale co ma z tym wspólnego mój komputer? Został złożony już w polskiej fabryce, po czym pojechał do Irlandii tylko po to, aby go tam kupiono i taką nówkę nieśmiganą wysłano z powrotem do Polski. Eh, ten globalny kapitalizm…
[fot. Monika Arczyńska]