Monthly Archives: Marzec 2014

Nie tylko dla rowerów

rowerowa
Miałam przed południem do załatwienia pewną sprawę w Urzędzie Miasta. Ponieważ pogoda jest dzisiaj fantastyczna, a  spod mojego domu do Urzędu prowadzi bezpośrednia ścieżka rowerowa, nawet przez chwilę nie zastanawiałam się nad innym środkiem transportu niż dwa kółka. Wzięłam aparat, żeby w razie jakiejś kolejnej miejskiej obserwacji pstryknąć zdjęcie na bloga i okazja przydarzyła się natychmiast. Zdjęcia jednak nie zrobiłam, bo głupio tak jakoś: ścieżką jechała pani na elektrycznym wózku. „Jechała” to w sumie mało powiedziane – ostro zasuwała! Miała na sobie zieloną kurtkę, prawie tak jaskrawą jak kamizelka odblaskowa, słuchała radia i wyglądała na równie zadowoloną, jak mijający ją rowerzyści. Nic dziwnego – co może być przyjemniejszego w słoneczny dzień niż przejażdżka piękną lipową aleją? Uśmiechnęłyśmy się do siebie czekając na zielone światło i kusiło mnie strasznie, żeby z nią chwilę pogadać.

Dla pani w zielonym przejażdżka ścieżką rowerową to pewnie najwygodniejszy sposób przemieszczania się po mieście, chociaż ma przecież inne możliwości. Tramwaje i autobusy mają obniżone wejścia, ale najpierw trzeba się dostać na przystanek. Wózek jedzie szybciej niż spacerują piesi, więc każda trasa zamienia się w slalom-gigant. Zamówienie zwykłej taksówki oznacza, że nie można użyć elektrycznego wózka, bo nie zmieści się do bagażnika. Ścieżki rowerowe dają to, co najważniejsze: wolność i niezależność. Bez względu na to, czy pani w zielonym jechała na zakupy, kawę z koleżanką, czy podobnie jak ja – do urzędu – jeśli tylko ma wygodnie zorganizowane wyjście z domu, ścieżkami może jechać bez mocowania się z krzywymi chodnikami i wysokimi krawężnikami.

Patrząc nią zdałam sobie sprawę, że w tak urowerowionym mieście jak Gdańsk po raz pierwszy widzę na ścieżce osobę na wózku. W takiej Holandii czy Danii to zupełnie normalny widok. Przyznaję – nie mam pojęcia, czy to w ogóle w Polsce legalne, ale… nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek, wliczając policję, śmiał zareagować. Dlaczego w ogóle o tym wspominam? Mam wrażenie, że cały czas zapomina się, że ścieżki rowerowe służą nie tylko rowerzystom. Pani w zielonym miała oczywisty problem z mobilnością, ale istnieje wiele innych czynników, które sprawiają, że rower lub inny pojazd jadący ścieżką, staje się najbardziej sensowną transportową alternatywą. „Rowerzyści z przymusu” to nie tylko ludzie, których nie stać na samochód (niestety, nadal często słyszę ten argument). Są jednak również osoby, które z powodu kiepskiego wzroku nie mogą lub nie powinny prowadzić samochodu. Są starsi ludzie ze osłabionym refleksem, którzy nie chcą stanowić zagrożenia na drodze albo ci, których każda minuta za kierownicą stresuje do granic możliwości (co wcale mnie nie dziwi, kiedy obserwuję agresywność niektórych kierowców). Czasem się zastanawiam, dlaczego wszystkie rowerowe dżihady, fundacje i stowarzyszenia, walcząc o nowe kilometry ścieżek, nie używają tego argumentu. Jeśli cała Polska emocjonuje się strajkiem rodziców niepełnosprawnych dzieci w Sejmie, może udałoby się użyć podobnej strategii w kwestii zrównoważonego transportu? On jest naprawdę jeszcze bardziej zrównoważony i wyrównujący szanse, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje. A pani w zielonym, jadąca sobie elektrycznym wózkiem, stanowiłaby idealną przeciwwagę dla piratów rowerowych w obcisłych lycrach, na których pomstują i kierowcy, i piesi.

A ja przy okazji skorzystam i będę mieć w Gdańsku jeszcze więcej ścieżek.

[fot. Monika Arczyńska]

Wieś mazowiecka

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Przeczytałam niedawno w pewnym internetowym serwisie wywiad z parą młodych i zdolnych architektów-dizajnerów. Nie napiszę, o kogo chodzi, bo zamierzam się nieco poczepiać, przy czym absolutnie nie chodzi o czepianie personalne, ale opisanie pewnego zjawiska. Poza tym brzydszą połowę tej pary poznałam kiedyś na studenckich warsztatach i wspominam jak najbardziej pozytywnie. Dlatego przyjmę ten wywiad jako czysto marketingowy wytwór i użyję przedstawionego tam obrazu jako wyrazistego przykładu zmory naszych czasów – przeestetyzowania. Jak na złość, właśnie mojej – projektowej – branży dotyka ona najmocniej.

Para prowadzi własną pracownię. Projektują i produkują naprawdę kapitalne meble. Mają showroom swoich produktów, ze stertami magazynów X i Y (rzecz jasna zagranicznych), oczywiście w Warszawie, naturalnie nie na żadnej Białołęce, tylko w jednej z modniejszych dzielnic. Posiadają psa – oczywiście rasowego. Do domu kupili ostatnio sofę marki X i zapach marki Y. Jeśli lampa, to marki Z. W lodówce zawsze mają owoce morza. Słuchają jazzu, w kinie uwielbiają francuską klasykę. Stop! Naprawdę mamy uwierzyć, że polska klasa kreatywna z sukcesami nigdy nie czyta Pudelka, nie gapi się od czasu do czasu bezmyślnie w telewizor i nawet w stanie głodu absolutnego nie katuje żołądka kebabem o 4 nad ranem? Przecież od takiego przestymulowania pięknem i wyrafinowaniem na co dzień zwoje mózgowe uległyby przegrzaniu. W tym kontekście nawet „wieś mazowiecka”, na której para naszych bohaterów pragnęłaby zbudować ekologiczny dom, zaczyna brzmieć jak marketingowy slogan. Nadmierne przeestetyzowanie, pomijając jego pretensjonalność, może zabić umiejętność cieszenia się rzeczami codziennymi. Jajecznica ze zwykłych jaj już nigdy nie będzie smakować jak ta z ekologicznych. Billboardy na elewacjach zabiorą przyjemność spacerowania po mieście. Zawyżone standardy niekiedy stają się przekleństwem, bo wymagają bezustannego testowania, czy na pewno nadal się je utrzymuje. A ponieważ trendy ulegają zmianom, można łatwo wpaść w sidła niebezpiecznego wyścigu, który trwa, odkąd wraz z masową produkcją piękne, dawniej niedostępne towary, stały się osiągalne dla większości: …nowi bohaterowie kultury konsumpcjonizmu traktują styl życia jako życiowy projekt i ekspresję swojej indywidualności*. Nasi bohaterowie pracują w branży projektowej, więc to naturalne, że żyją w świecie marek oraz pięknych przedmiotów, ale jednocześnie sprzedają swój styl życia. A ponieważ można go tak łatwo przedstawić w skrajnie wyidealizowany sposób, inni zaczynają do niego bezmyślnie aspirować. Spirala się nakręca…

Proszę więc o odrobinę uodpornienia na to wszechobecne przeestetyzowanie. Wiem, co zaraz usłyszę: że piękno można odnaleźć również w brzydocie albo że to, co dziwne czy charakterystyczne, również przyciąga odbiorców spragnionych wyjątkowości. Ale przecież nie wszystko musi być „jakieś”. Zwłaszcza tak organiczne twory, jak miasta, potrzebują neutralnego, zwyczajnego, nijakiego niekiedy tła. Nie róbcie mi marki z Mierzei Wiślanej ani wsi kaszubskiej. Chcę robić zakupy na zwyczajnym targowisku, a nie w bio-eko-organic-local-bazarze. Chcę cieszyć się nowym fotelem bez zastanawiania się, czy jest wystarczająco dizajnerski. Chcę czuć się komfortowo, jedząc od czasu do czasu w McDonaldzie. Ręce precz od zwyczajności codziennej!

*Featherstone, M. (1991). Consumer Culture & Postmodernism. London/Newbury Park/New Delhi: SAGE Publications.

[Na zdjęciu nastolatki fotografujące się przed butikiem Louis Vuitton w Ho Chi Minh. Fot. Monika Arczyńska]

 

Drugorzędny krawężnik

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Początek wiosny celebrowałam w Łodzi. Pogoda dopisała idealnie i nawet w nocy można było siedzieć na zewnątrz. OFF Piotrkowska pękała w szwach – takich tłumów nie widziałam już dawno. W międzyczasie odbywały się pierwsze imprezy z okazji tegorocznych Fashion Days, więc rozkopaną Piotrkowską cały czas przemykali  ludzie mody. Ponieważ łódzka hipsterka jest chyba najbardziej hipsterska w Polsce, poziom przestylizowania na ulicach robił wrażenie, jakby łodzianie – świadomie lub nieświadomie – usiłowali zatrzeć atmosferę robotniczo-przaśnego niewyrafinowania, o którym pisałam ostatnio tutaj. Ostateczny efekt zderzenia tych dwóch światów dościga atmosferę berlińskich czy nowojorskich artystycznych dzielnic. Kiedyś słynne na całą Polskę łódzkie życie nocne koncentrowało się w rozsypanych po całym mieście klubach – Piotrkowska była zbyt drobnomieszczańsko-zakupowa, aby wypadało się na niej pojawiać bardziej alternatywnemu towarzystwu. Odkąd jednak straciła swój ultrakomercyjny charakter na rzecz centrów handlowych, night life kumuluje się właśnie w OFF.

Ludzie przychodzą tam zarówno do knajp, jak i spotkać się ze znajomymi na świeżym powietrzu. Niekiedy lekko nielegalnie, bo nie płacąc w marży za alkohol za atmosferę miejsca.  W miniony wekend królowała, przynajmniej wśród zaobserwowanych dziewczyn, cytrynówka pita z gwinta pod płotem. Pod płotem, na stojąco, bo pomijając Manufakturę i parki, w Łodzi ławek jest jak na lekarstwo. Według kategorii z Gehlowskiego „Życia między budynkami”, czyli podziału miejsc do siedzenia na pierwszorzędne (celowo ustawione ławki) i drugorzędne (murki, schody i inne „przysiadalne” elementy), brakuje tam obu rodzajów. Nieobecność pierwszorzędnych to pierwszorzędna strategia walki z żulerią w przestrzeniach publicznych. Z kolei brak drugorzędnych wynika z tektoniki miejskiej tkanki – większość śródmiejskiej zabudowy Łodzi to kamienice ustawione w długie, ciągłe pierzeje, bez załomów i murków. A przecież w mieście czasem chce się spontanicznie przysiąść, tak jak Audrey i Marylin ze zdjęcia, które postanowiły odpocząć na bazie kolumny jednego z budynków w centrum Glasgow. Było ich mnóstwo – co najmniej dziesięć Hepburn i drugie dziesięć Monroe na wyjątkowo wcześnie startującym wieczorze panieńskim. Pojawiły się nagle, przysiadły, załopotały rzęsami, pohałasowały chwilę i pomknęły dalej. Dzień był równie słoneczny jak pierwszy weekend tegorocznej wiosny, więc nawet w cienkich sukienkach mogły zignorować ryzyko „złapania wilka”. Co jednak zrobić, kiedy nie ma gdzie przysiąść? W weekend, aby dokończyć jakąś ożywioną dyskusję, usiedliśmy z przyjacielem na krawężniku i gadaliśmy tak do czwartej nad ranem. Krawężnik? Czemu nie? Nieformalnie, spontanicznie – tak, jak miasta używa się najprzyjemniej. Poczułam się znów jak piętnastolatka gadająca bzdury o sensie życia. Wypaliłam nawet ze dwie fajki, chociaż ostatnio robiłam to w liceum. Morał jest taki, że miejskie przysiadanie miewa niekiedy pewną niesamowitą cechę – natychmiastowo odmładza. Panie Gehl, proszę o tym koniecznie wspomnieć w następnym wznowieniu książki!

[fot. Monika Arczyńska]

Witruwiusz i zęby

stars

Stało się: od kilku godzin paraduję z aparatem na zębach. Wygląda paskudnie, ale postanowiłam podejść do zagadnienia witruwiańsko: pocierpię dla utilitas (użyteczności wyprostowanych zębów), firmitas (ich trwałości) i venustas (będę piękna). W każdym razie czuję się, jakbym miała cały katalog Halfena w ustach. Aby zacząć akceptować stal błyszczącą z paszczy, postanowiłam sprawdzić, jak wyglądaliby z nią Wielcy – odpowiedź na powyższym obrazku. Może powinnam zacząć brać przykład z jedynego lorda w tym zestawieniu, który prawie nigdy nie otwiera szeroko ust, nawet uśmiechając się.

Wiem, że to lekka dewiacja, ale naprawdę prawie wszystko kojarzy mi się z architekturą. Ten nieszczęsny aparat też – ze wszystkimi podporami i kotwami, które pojawiają się w budynkach. W gabinecie ortodontycznym czułam się jak na spotkaniu z konstruktorami – nasłuchałam się o podparciach, przeciwwagach i wzmocnieniach. Takich medyczno-architektonicznych podobieństw jest więcej: dokumentacja remontów i modernizacji wraz z technicznymi ekspertyzami ma wiele wspólnego z historią choroby, a przebudowy budynków przypominają transplantacje lub wstawianie implantów. Czasem są bardzo high-tech, ale niekiedy przeprowadza się je banalnie prostymi metodami. Na przykład drewniane konstrukcje podtrzymujące sypiące się balkony w starych kamienicach są jak piracka drewniana proteza nogi. Praca konserwatora zabytków ma w sobie dużo z zawodu lekarza, odkrywki są jak biopsja, a budowlane odpowiedniki operacji plastycznych to temat na osobną opowieść. W każdym razie niesamowita byłaby możliwość zobaczenia, co budynki mają w środku – dotknięcia ich bebechów albo zrobienia im zdjęć rentgenowskich. Zawsze fascynował mnie rozpadający się żelbet, w którym spod kruszącego się betonu wystają zardzewiałe pręty zbrojeniowe. Ten stan rozkładu to jedyny moment, oprócz budowy, kiedy czyste modernistyczne formy pokazują swój złożony środek. Za to prawdziwym wyzwaniem jest zaprojektowanie budynku tak, aby żadne ze wzmocnień nie było widoczne na zewnątrz – mają zadziałać jak nowoczesne, niewidoczne aparaty ortodontyczne. Pamiętam, jak oprowadzałam kiedyś wycieczkę po Giant’s Causeway Visitor Centre. Zwiedzających najbardziej zafrapowała opowieść o tym, co znajduje się w środku prostych, bazaltowych kolumn. A tam kable, cięgna, cuda – namęczyliśmy się nieźle nad tym wewnętrznym szkieletem, aby uzyskać tak smukłe przekroje z tak kruchego kamienia.

Budynki „żyją” dość dosłownie – nie są sztywne, ruszają się i uginają. Pamiętam pewną anegdotę z zajęć z konstrukcji na studiach: podobno w przepisach można by pozwolić na większe ugięcia elementów belek i stropów, ale… byłoby to zbyt przerażające dla użytkowników. Życie pod belką uginającą się tak, jakby zaraz miała pęknąć, musiałoby być koszmarem bez względu na jej rzeczywistą wytrzymałość. Takie stresy przeżywać cały czas? Nie ma mowy, to już lepiej zwiększyć przekroje i zmniejszyć te niepożądane efekty specjalne. Z kolei na studiach doktoranckich mieliśmy kilka seminariów razem ze studentami budownictwa lądowego. Wśród wielu przeraźliwie nudnych zajęć (wykresy naprężeń w betonie to zdecydowanie NIE jest najbardziej fascynująca rzecz dla młodego architekta) były jedne, na których siedzieliśmy z otwartymi ze zdziwienia i zachwytu ustami. Wykład o przesuwaniu budynków okazał się absolutym hitem, przy czym nie mam na myśli przenoszenia zabytków kawałek po kawałku, jak uczyniono to np. ze świątynią w Abu Simbel po zbudowaniu Wielkiej Tamy Asuańskiej, ale o przesuwaniu w całości ogromnych gmaszysk. To naprawdę jest możliwe! Również w Polsce mieliśmy kilka głośnych przypadków takiego inżynieryjnego majstersztyku, np. w 1970 roku obrócono warszawski Pałac Lubomirskich. Cała operacja trwała półtora miesiąca – znacznie krócej niż prostowanie zębów (niestety!).

Będę dzielnie nosić moje stalowe kotwy, chociaż wiem, że czasem lekkie niedoskonałości dodają charakteru. Podobnie jak Madonna nie byłaby Madonną bez diastemy, nikt nie myśli na poważnie o prostowaniu krzywej wieży w Pizie, prawda?

PS Zapraszam do zaglądania na świeżo założonego Facebookowego fanpejdża.

Koolhaas

REM
Gdańsk ostatnio architekturą stoi. Po długim okresie posuchy nagle narobiło się tyle wydarzeń, że Facebook nie nadąża z powiadomieniami i zdarzają się dni, kiedy trzeba z bólem serca wybierać. Nie dość, że Instytut Kultury Miejskiej (IKM) od dłuższego czasu organizuje wykłady i projekcje filmów o tematyce architektoniczno-miejskiej (w końcu nazwa zobowiązuje!), to na dodatek studenci wyszli poza mury Politechniki z kilkoma solidnymi edukacyjnymi inicjatywami. O serii „Zawód: Architekt” i „Luźnych Gatkach” wspominałam już na blogu, przy czym absolutnie kapitalnym pomysłem jest lokalizacja „Gatek” – nie na uczelni, nie w żadnej zakurzonej instytucji, ale w pubie w centrum Gdańska. Podczas gdy spotkania w IKM miewają dość nierówny poziom, Loftowa seria, z racji swojego studenckiego charakteru, jest świeża jak szczypiorek na wiosnę i ładuje na dobry tydzień pozytywną energią. Wpadam tam, kiedy tylko mogę i staram się za każdym razem dorzucić swoje trzy grosze, bo nieformalne okazje do pogadania ze studentami bywają dużo ważniejsze od zajęć projektowych. Wczoraj skoczyłam na projekcję dokumentu „Rem Koolhaas – a Kind of Architect”. Film taki sobie – wydaje mi się, że Koolhaas, z całą swoją ekscentrycznością, powinien zostać przedstawiony z jeszcze mniejszym dystansem. Brakowało mi dowcipu i przewrotności „Koolhaas Houselife” o willi w Bordeaux zrealizowanej według jego projektu i o problemach związanych z jej utrzymaniem w porządku. Uwielbiam ten dokument  i oglądałam go z niezłym bonusem – spotkaniem z twórcami i dokręconą reakcją Koolhaasa na pokazane w filmie absurdy. Nie mógł pogodzić się z tym, że do sprzątania tak wyrafinowanego obiektu używane są tak banalne urządzenia jak odkurzacz.  We wczorajszym dokumencie od wypowiedzi współpracowników i ekspertów ciekawsze okazały się fragmenty „The White Slave”,współreżyserowanego przez Koolhaasa filmu z 1969 roku, najdroższej holenderskiej produkcji w tamtym okresie. Wyglądało to trochę tak, jakby Walerian Borowczyk nakręcił film po holendersku – nic dziwnego, że z ponad miliona wydanych guldenów zwróciło się około dwudziestu tysięcy, a film obejrzała zaledwie garstka widzów.

Koolhaasa można wielbić lub nienawidzić, jak pewnie wielbiono i nienawidzono kiedyś Le Corbusiera. Geniusze tak już mają. Sama sytuuję się w fanklubie, chociaż niekiedy mam z jego budynkami podobny problem jak ze sztuką współczesną: zachwycają, pozwalają na różne interpretacje, ale nie zawsze do końca je rozumiem. Studenci poprosili wczoraj o parę słów wprowadzenia, więc przy okazji zrobiłam sobie mały rachunek sumienia czyli listę budynków OMA, które miałam okazję zobaczyć. Okazało się, że „zaliczyłam” około połowy całego zbudowanego dorobku biura. Chyba nieźle, biorąc pod uwagę, że część jest rozrzucona po Koreach, Japoniach i innych Katarach albo są to prywatne wille, do których nawet (a może zwłaszcza) hasło „jestem architektem, czy mogę popatrzeć?” nie otwiera drzwi. Nieskromnie uznam się niniejszym za eksperta i pozwolę sobie na wytypowanie subiektywnej pierwszej trójki zwiedzonych budynków (niestety, nie widziałam na własne oczy siedziby CCTV, a myślę, że znalazłaby się w tym zestawieniu) :

3. Ex aequo Kunsthal i Euralille

Kunsthal cenię za jego świeżość i przełomowość – powstał w momencie, kiedy wszyscy architekci (ale najintensywniej holenderscy) poszukiwali nowej estetyki, a najlepiej więlkiego grzmotu i przewrotu. Chwilę po Kunsthalu narodziły się wszystkie powydziwiane foldingi i inne formalne cuda, na które moda przeminęła szybciej niż szał na legginsy. Lubię Kunsthal za to, że mimo iż kompletnie nie rozumiem, jak tam działają poziomy i jak całość jest przestrzennie zorganizowana, nigdy nie udało mi się tam zgubić albo gdzieś nie trafić.

A Eurallile? Niby antymiejskie, bo co to za urbanistyka z kilku rozsypanych elementów, ale jednak miejskie – jest i przestrzeń publiczna, i nawet drogę można łatwo znaleźć. Jak w Kunsthalu.

2. Casa da Musica w Porto
OLYMPUS DIGITAL CAMERA

To budynek złożony z samych kontrastów. Forma? Pogięty kloc, ale pod każdym kątem wygląda inaczej. Materiały? Użyte przewrotnie – tanie połączone z drogimi, trwałe z nietrwałymi. Przestrzeń publiczna dookoła? Paskudnie betonowa, ale pełna ludzi i życia. I tak jest tam ze wszystkim – światłem, kolorami, akustyką – pozornie nic nie powinno działać, a jednak działa. Chyba też na zasadzie kontrastu.

And the winner is…

1. Biblioteka w Seattle

seattle_B&W
Absolutnie bezkonkurencyjna. Tyle razy wcześniej widziałam ją na zdjęciach, oglądałam schematy funkcjonalno-przestrzenne, próbowałam zrozumieć skalę i kontekst – wszystko na nic. Wizyta w tym budynku to doświadczenie całego kosmosu zamkniętego w przezroczystej skorupie. Czy to jeszcze budynek, czy już infrastruktura? Spacer po nim oznacza niespodziankę za niespodzianką – można się tam poczuć jak Alicja w Krainie Czarów, która aplikuje sobie powiększające i pomniejszające eliksiry. Budynek gra skalami – raz wydaje się znacznie większy w środku niż na zewnątrz, żeby za chwilę zaskoczyć kameralnością, a zamiast po Koolhaasowemu „fuck the context”, siedzi sobie grzecznie w kwartale. Na dodatek użytkownicy go uwielbiają, chociaż nie zawsze traktują z szacunkiem – na własne oczy widziałam faceta tak wkurzonego, że dotarł tam kilka minut po zamknięciu, że rozpiął rozporek i wysikał się przed samym głównym wejściem. Ale to raczej nie był dowód nienawiści do architekta.

PS. Kiedyś pokażę nasze zaproszenia ślubne i wtedy dopiero się okaże, jaka ze mnie fanka Koolhaasa:)

[fot. Monika Arczyńska. Pierwsze zdjęcie absolutnie przypadkowe, po prostu wszedł mi w kadr – duży facet z niego]

Karuzela

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Ostatnio wspominałam o cyrku w mieście – pora na karuzelę. Większości osób kojarzy się ona z dzieciństwem  lub hollywoodzkimi filmami (ach, ten romantyzm randek nastolatków w wesołych miasteczkach!), ale przytoczę dwa związane z karuzelami miejsko-architektoniczne przykłady z mojego dorosłego życia.

Pierwszy to wspomnienie z Florencji sprzed kilku lat, gdzie na jednym z placów stała cudownie staroświecka karuzela z konikami i światełkami. Był piękny, spokojny wieczór, w moich żyłach krążyła przynajmniej jedna butelka lokalnego wina, stałam tam więc jak zaczarowana. Jakby dla dodania sentymentalno-kiczowatego smaczku, z głośników leciała muzyka rodem z „Amelii”. Kiedy już miałam kupić bilet, żeby wsiąść na białego rumaka i poddać się calkowicie tej magii, na karuzelę wskoczyła grupa Rosjanek, buchających estrogenami samic alfa, które zaczęły ujeżdżać koniki, używając trzymających je słupków do… tańca na rurze. Czar prysł w okamgnieniu i nie przypominam sobie brutalniejszego zbrukania niewinnego, romantycznego zachwytu.

Tak bardzo nie mogłam otrząsnąć się po tym wydarzeniu, że wsiadłam na karuzelę dopiero kilka lat później. Za to na nie byle jaką, bo zabytkową Jane’s Carousel z lat 20., która stoi w DUMBO, u stóp Mostu Brooklińskiego. Była mocno wyeksploatowana, a chociaż podobne urządzenia z reguły są dekompletowane i sprzedawane po kawałku, w 1983 roku kupiono ją w całości na aukcji. Okazuje się, że czasem męża-milionera warto mieć nie tylko dla torebek Prady i basenu, bo transakcji dokonał niejaki David Walentas, nowojorski deweloper, a karuzelą zaopiekowała się jego żona Jane. Jane, zajmująca się na co dzień reklamą i sztuką, odrestaurowywała zabytek przez ponad dwadzieścia lat, po czym państwo Walentas podarowali go miastu – trzy lata temu karuzela stanęła w DUMBO. Z uwagi na historyczną wartość nie można było wyeksponować jej na zewnątrz, bez żadnej ochrony. Jak szaleć, to szaleć, więc nasi bohaterowie zamówili u Jeana Nouvela projekt „gabloty” – lekkiego pawilonu, którego dwie ściany otwierają się w ciągu dnia. To wyjątkowo droga gablota – kosztowała 8 milionów dolarów, a miała kosztować jeszcze więcej, lecz udało się (bez estetycznych kompromisów) zoptymalizować kilka technicznych rozwiązań i zaoszczędzić milion. Architekci nie są w stanie samodzielnie rozwiązać technicznie wszystkich aspektów tego rodzaju projektów. W przypadku Jane’s Carousel  konsultantem był Front – amerykańska firma zajmująca się projektami fasad. To wąska specjalizacja, jednak obejmująca ogromnie szeroki zakres projektowy, bo sytuuje się gdzieś pomiędzy tradycyjną inżynierią, materiałoznawstwem a czarną magią – czasem trzeba sprawić, aby elewacje lewitowały. Kto widział Apple Store przy Piątej Alei, ten wie, co mam na myśli. To połączenie inżyniera, artysty i czarnoksiężnika ma dodatkowy walor – specjaliści od fasad to z reguły niesamowicie otwarci i sympatyczni ludzie (ta cecha przydaje się, gdy trzeba pewne szczegóły omówić przy piwie). Ponieważ jako architekt najczęściej zajmuję się właśnie elewacjami i przy projektach muzeów miałam szczęście współpracować z czołówką europejskich „fasadowców”, byłam bardzo ciekawa, czy Front pracuje podobnie do nich. Wykład Marca Simmonsa, jednego z partnerów firmy, był najlepszą okazją, żeby się tego dowiedzieć. Okazało się, że tak – każde zlecenie to ciężka, chociaż satysfakcjonująca praca, wiele nadgodzin, tysiące szkiców i niekończące się burze mózgów. To, co w gablocie dla nowojorskiej karuzeli zachwyciło mnie najbardziej, to łączenia pomiędzy gigantycznymi akrylowymi płytami (mają ok. 8 metrów wysokości). Standardowo wykonano by je z silikonu, ale w takiej wersji wyglądałyby topornie, zastosowano więc złożone w fałdy tworzywo ETFE w złotym kolorze. Diabeł tkwi w szczególe i w tym przypadku dało to diabelnie elegancki efekt. Niektóre projekty, do których jest angażowany Front, wydają się wręcz „biżuteryjne” i stanowią tak niestandardowe wyzwania inżynieryjne, że część komponentów trzeba testować na prototypach w skali 1:1. Wiadomo, co to oznacza: budżety przekraczają wszelkie granice przyzwoitości. Za to inwestorzy stają się prawdziwymi współczesnymi mecenasami sztuki budowlanej – i chwała im za to!

A na karuzelę chętnie wybrałabym się ponownie.

[fot. Łukasz Pancewicz]

Takie rzeczy tylko w Łodzi

ciasteczka_male

Łódź zdecydowanie ma w sobie to „coś”. Coś nieuchwytnego, co odkrywam za każdym razem, kiedy odwiedzam to miasto i co na chwilę zabiera mnie w rodzaj równoległej rzeczywistości, która istnieje tylko tam. Jak inaczej mogłam się poczuć, kiedy wychodząc ostatnio z Urzędu Miasta natknęłam się na pasące się na trawniku wielbłądy? Wyjaśnienie okazało się prozaiczne (w pobliżu rozstawił się cyrk), ale takie zaskakujące spotkanie potrafi skutecznie oderwać od miejskiej codzienności.

Zawsze uważnie obserwuję, co odróżnia Łódź od innych polskich miast i z niemałą ulgą odkrywam, że tych charakterystycznych elementów pozostało jeszcze całkiem sporo. Podczas ostatniej wizyty uważnie przyjrzałam się reklamom – nie w kontekście obecnej nagonki na zaśmiecanie nimi przestrzeni publicznej, ale poszukując tego, co jest w Łodzi odmienne od powtarzalnych do znudzenia szyldów globalnych handlowych sieci. Największe łódzkie reklamy fascynują nie tylko mnie. Ocalałe peerelowskie billboardy, czyli murale reklamujące m.in. Pewex i lokalne przedsiębiorstwa, stały się inspiracją dla pokrywania ślepych ścian kamienic grafikami, które  są promowane jako atrakcja turystyczna i mają swój własny szlak.

Na drugim biegunie (jeśli mowa o rozmiarze) znajdują się znikające już szyldy – standardowe pod względem formy, jednak nietypowe z uwagi na treść i lokalizację. Kilka lat temu, przed erą Manufaktury i Galerii Łódzkiej, kiedy Piotrkowska była jeszcze jedynym prawdziwym salonem Łodzi, można się tam było doszukać intrygujących kontrastów. W parterach kamienic znajdowały się sklepy oraz knajpy i to nie byle jakie. Łódzkie kluby przyciągały imprezowiczów z całej Polski, a butiki były najbardziej markowe w całym mieście. Z kolei w bramach wisiały niewielkie szyldy kierujące do mało prestiżowych przybytków w oficynach – głównie zakładów szewskich i wróżek. Pamiętam, że zwłaszcza wróżek było zawsze wyjątkowo dużo. Być może kierunek, w którym miasto przekształcało się podczas transformacji był na tyle tajemniczy, że ufano głównie tarotowi i szklanym kulom.

Wróżki zniknęły albo przeniosły się gdzieś poza centrum, ale gdzieniegdzie pozostały „wernakularnie” dekorowane wystawy sklepowe z kiczowatymi ozdobami i drobiazgami oraz reklamowe wierszyki z absolutnie zabójczymi rymami częstochowskimi. Takie, jak na zdjęciu – w tym samym oknie wystawowym, oprócz pieseczka polecającego pyszne ciasteczka, wyeksponowano próbki żaluzji i kolejny rymowany slogan: Jeśli nie chcesz mojej zguby, to żaluzje kup mi, luby! A to wszystko wcale nie w jakiejś odległej dzielnicy, ale w samym centrum Śródmieścia, przy trasie W-Z. Zabójcze rymowanki można nie tylko zobaczyć, ale również usłyszeć. Najgłośniej i najbardziej centralnie przed Sylvio – spaghetti barem przy Piotrkowskiej. Z wystawionych na zewnątrz głośników przez cały czas dobiegają slogany, które znajomy porównał do haseł ogłaszanych na giełdach samochodowych. Przykład? Zapraszamy do środeczka, czeka pyszna sałateczka! Haseł dostarczają między innymi fani baru, którzy w facebookowych konkursach mogą wygrać bony na posiłki. Przypuszczam, że im toporniejszy wierszyk, tym większa szansa na zwycięstwo, ale nie umiem tej toporności skrytykować, bo za każdym razem rozczula mnie podobnie jak wspomniany wielbłąd w środku miasta.

Dawne robotnicze miasto ma obecnie aspiracje bazujące głównie na designersko-artystycznie pojętej kreatywności, do której pozornie nie pasuje wernakularyzm opisanych wystaw i rymowanek. Mam nadzieję, że w procesie wygładzania wizerunku i przestrzeni Łodzi, który pozbawia ją konsekwentnie wielu siermiężnych, ale charakterystycznych elementów, nie zostaną celowo usunięte. One też budują tożsamość miasta.

[fot. Monika Arczyńska]