Monthly Archives: Marzec 2015

Złowieszczy ch[ICHOT]

ICHOT

Podczas niedawnej wizyty w Poznaniu skoczyłam zobaczyć ICHOT – Interaktywne Centrum Historii Ostrowa Tumskiego (proj. AD ARTIS Emerla Wojda). Nie podobał mi się specjalnie na zdjęciach, które oglądałam wcześniej, ale architekturę trzeba pomacać i obwąchać, żeby wyrobić sobie zdanie na jej temat, więc wybrałam się na zwiedzanie. Poza tym obiekt otrzymał sporo nagród, więc pomyślałam, że zdjęcia zdjęciami, ale ten budynek pewnie zyskuje przy bliższym poznaniu (Poznaniu?).

Nie zyskał. Gdyby studenci pojawili się na konsultacjach z podobną koncepcją, może nie wychrzaniłabym ich od razu za drzwi, ale zadałabym  kilka fundamentalnych pytań. Jak ta minimalistyczna forma odnosi się do kontekstu? Skąd ten „szkolny”, nieco wyeksploatowany motyw betonowego pudła? Betonowa kostka to też m.in. kościół Fuksasa w Foligno, ale tam beton stanowi wyraźną skorupę, dzięki czemu wewnętrzna pustka działa jak pudło rezonansowe, pozwala na bogactwo świetlnych efektów wędrujących po ścianach plam słońca I robi wrażenie swoją otwartą kubaturą. ICHOT jest wypełniony serią mniejszych, ciemnych pomieszczeń zorganizowanych dzięki przecinającej budynek szczelinie. Szczelina z jednej strony kadruje widok na katedrę na Ostrowie Tumskim, ale z drugiej jest już zdecydowanie mniej ekscytująco. Katedrę widać zresztą tylko podczas przechodzenia szklanymi mostkami pomiędzy poszczególnymi częściami wystawy i założę się, że wielu zwiedzających nie zwraca na nią uwagi, skupiając się na skądinąd nieźle rozwiązanych w detalu kładkach. Trudno mi ocenić, czy to decyzja projektowa na plus (bo zaskakująca i nienachalna), czy na minus, bo ten projektowy zamysł organizujący wnętrze obiektu traci na sile. Nie ma tak wyrazistego znaczenia jak np. w Muzeum Holokaustu w Yad Vashem (proj. Moshe Safdie), gdzie przepiękny widok otwierający się na krajobraz na końcu wystawy tak kontrastuje z przedstawionym wcześniej tragizmem Holokaustu, że dosłownie wyciska z oczu łzy. Albo jak w Muzeum Akropolu, w którym wzgórze i świątynie stanowią najważniejszy element ekspozycji (proj. Bernard Tschumi).

Betonowe elewacje, największe tego typu w Polsce, muszą wyglądać spektakularnie w pełnym słońcu odbijającym się od gładkiej powierzchni, ale w pochmurny dzień wiele tracą. Stają się płaskie, a wyraźny detal linii styku ścian sprawia wrażenie, jakby te ciężkie betonowe ściany były tylko cienką okładziną. Doceniam jednak bardzo pewne optyczne złudzenie w Centrum Historii Ostrowa. Przez brak podziałów i jednolite powierzchnie elewacji, a także kontekst, który nie pozwala na odnalezienie kubaturowych odniesień, nie można z daleka ustalić rzeczywistej wielkości budynku. Tylko skala kładki i nielicznych otworów sugeruje, jak duży jest ten obiekt. Fasady nie mają takiego bogactwa faktur i podziałów jak np. część elewacji rozbudowy Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu, gdzie z daleka ściany sprawiają monumentalne, monolityczne wrażenie, z mniejszej odległości widać podział na drobniejsze fragmenty, a żeby zauważyć elementy różnokolowego kruszywa, trzeba podejść bardzo blisko. Ta gradacja pozwala na stopniowe, konsekwentne odkrywanie skali budynku – uniemożliwienie podobnej percepcji  w ICHOT to sprytna wizualna gra z obserwatorem.

Najbardziej rozczarowała mnie jednak kładka prowadząca do budynku. Jeśli już realizuje się most w miejscu, gdzie pieszych połączeń jest jak na lekarstwo, to dlaczego nie służy jako połączenie (przejść można tylko w jedną stronę), ale napuszone wejście na wystawę? Otwarta 24h na dobę kładka zintegrowana z ICHOT-em mogłaby zapewnić możliwość bezpiecznego, pieszego przejścia do malowniczej, ale potrzebującej rewitalizacji Śródki. Także do dalszych dzielnic, które mimo bliskiego geograficznego położenia względem Starego Miasta, wydają się bardzo odległe z uwagi na zaniedbane tereny nad Wartą i Cybiną oraz konieczność spaceru wzdłuż dużych arterii komunikacyjnych.

ICHOT most

[Kładka, która jest wejściem i wyjściem, ale nie mostem-łącznikiem]

Cały czas powtarzam, jak bardzo cieszę się, że w końcu nadrabia się lata zaległości w polskiej kulturze – realizowane są nowe muzea, galerie, wystawy czy filharmonie. W przypadku ICHOT-u odnoszę wrażenie, że miasto nie zyskało zbyt wiele. Tę nadrabiającą błyskiem akrylu i interaktywnością wystawę pewnie można było zaaranżować w jakimkolwiek istniejącym budynku. Poza tym ile można wyprodukować eksponatów na temat powstania grodu i katedry? Wystawa wydaje się rozbudowana nieco na siłę, np. sporą powierzchnię zajmuje pomieszczenie z zaaranżowanymi klubowymi stolikami i kanapami, gdzie najpierw ogląda się film o historii Poznania, a później odpowiada na pytania naciskając odpowiedni guzik. Czułam się, jakby ktoś kazał mi oglądać „Familiadę”… Audio guide sugeruje, aby to przesunąć się w prawo, to w lewo, a jak już się w końcu znużony zwiedzający rozsiądzie wygodnie na kanapie, żeby obejrzeć film, musi znów wstawać, aby włączyć komentarz w słuchawkach. Poza tym wizyta w toalecie wyjaśnia wszystko. Jeśli do obsługi umwalki potrzebna jest specjalna instrukcja, to jak skomplikowane musi być obejrzenie interaktywnej wystawy?

Instrukcja

ICHOT kosztował około 100 milionów złotych. W dużej części wykorzystano dofinansowanie unijne, ale nie umiem traktować tego jako czynnika łagodzącego. Zastrzyk finansowy przydałby się raczej instytucjom, które już świetnie działają, ale brakuje im budżetu na rozwój. Dzień po zwiedzeniu ICHOT wybrałam się do Poznańskiego Muzeum Narodowego. Niewiele instytucji może pochwalić się tak fenomenalną kolekcją polskiej sztuki, ale sposób ekspozycji obrazów woła o pomstę do nieba. Biurowe oświetlenie gasi kolory, zabija kontrasty i rzuca cienie ram na płótna. Na Ostrowie Tumskim wystarczyłaby pewnie porządna makieta albo animacja prezentująca następujące wieki temu zmiany i historię początku chrześcijaństwa w Polsce, a zamiast tego za grube miliony powstał drogi budynek z „familiadową” wystawą. I ta nieszczęsna kładka w jedną stronę…

PS Z uwagi na pewne bardzo smutne wydarzenie oraz wypełniony po brzegi kalendarz w najbliższym czasie blogowe posty będą się pojawiać z nieco mniejszą częstotliwością niż dotychczas. Czeka mnie m.in. kilka otwartych wykładów, na które serdecznie zapraszam (najbliższy już jutro w IKM), a także krótki wypad do Kopenhagi. W planie m.in. wizyta w Henning Larsen i odkrywanie, dlaczego akurat to miasto stało się symbolem „zrównoważonego” stylu życia. Postaram się zacząć o tym pisać już na lotnisku:)

[fot. Monika Arczyńska/Łukasz Pancewicz]

Rozczarowanie na sześć liter

okraglak

Poznań to kolejne miasto odwiedzone w ramach nadrabiania zaległości w podróżowaniu po Polsce, które zaplanowałam na ten rok. Wrocław „zaliczyłam” w ubiegłe lato i wkrótce znów się tam wybieram, do Krakowa zdarzało mi się wpadać z Dublina (kilka nowych budynków czeka jednak jeszcze na obejrzenie), Katowice planuję w kwietniu, a w maju Lublin. Przyznaję się: zawsze byłam trochę uprzedzona do Poznania. Miasto nigdy mnie zachwycało, a niewiele brakowało, żebym wylądowała tam na studiach. Przyjeżdżałam tam niegdyś od czasu do czasu – a to na jakąś imprezę, a to odwiedzić znajomych. Nie licząc jednak jednej wizyty w ubiegłym roku, kiedy to nie ruszałam się poza centrum handlowe, tfu, dworzec, ostatni raz odwiedziłam to miasto chyba z osiem lat temu. Moje doświadczenia z Gdańska, Łodzi czy Wrocławia sugerowały, że w tak długim okresie w polskich miastach potrafiła się dokonać kolosalna przemiana na lepsze, więc już bez uprzedzeń zaplanowałam po Budmie i konferencji weekend w Poznaniu. Niestety, bardzo się rozczarowałam…

Zdaję sobie sprawę, że to moje subiektywne uwagi, że cztery dni to za krótki pobyt, że sytuacja zależy od pory dnia czy roku, ale pewne problemy widać na pierwszy rzut oka. Niby wszystko jest w porządku: Okrąglak wyremontowany, kamienice trzymają się nieźle, w parterach jest nawet trochę sklepów, a nie tylko same banki. Stary Browar nareszcie zaczął pokrywać się lekką patyną i kurzem, a nowe realizacje są całkiem przyzwoite. Najbardziej byłam ciekawa rozbudowy Biblioteki Raczyńskich (proj. JEMS) – pamiętam, ile zaprzyjaźnionych biur brało udział w tym konkursie lata temu. Betonowe prefabrykaty wyszły świetnie, z chropowatą fakturą – dzięki nim fasada ma klasę najlepszych budynków powojennego modernizmu. Nawet Galeria MM Studia ADS nie przestraszyła mnie tak mocno, jak się tego spodziewałam. W sumie gdyby nie było „dzioba”, rozcięć, szkła, niebieskiego kubika wystającego na górze, to… byłabym na tak. Sama pogięta jak papier fasada, obłożona imitującą piaskowiec okładziną, zaskakująco dobrze prezentuje się wśród pokrytych piaskowcem elewacji. Odnoszę wrażenie, że gdyby tylko zastosowano mniej złożoną bryłę i tylko owinięto ją tym piaskowym szalem, z dyskretnym zaznaczeniem wejścia, efekt byłby może nie powalający, ale jak najbardziej akceptowalny. Brak konsekwencji i próba wciśnięcia w jedną koncepcję zbyt wielu pomysłów nigdy dobrze się nie kończy.

dziwna

[Tak wygląda w słoneczny poranek Galeria MM…]

jems

[…a tak rozbudowa Biblioteki Raczyńskich]

I tyle dobrego. Ostrzegam, że dalej będzie już głównie narzekanie, również o budynku ICHOT, o którym napiszę oddzielnie, bo nieco mnie zbulwersował. Ale architektura to stosunkowo mało ważna kwestia – prawdziwe problemy leżą gdzie indziej. Poznań jest niekwestionowanym zwycięzcą rankingu na najmniej przyjazne pieszym miasto w Polsce. Nareszcie rozumiem, o co chodzi poznańskim aktywistom – tam się po prostu nie da chodzić! Wszystkie przejścia dla pieszych przez duże ulice są dwuetapowe, światła nieskoordynowane, a czas zmiany taki, że za każdym razem czeka się co najmniej kilka minut. Nie zanotowałam przejść bez przycisków, a guziki zlokalizowane są czasem w takich miejscach, że czasem nie wiadomo, którą zebrę obsługują. Sygnał dźwiękowy słychać na mniej niż połowie przejść. W kilku miejscach na klasycznych skrzyżowaniach dwóch prostopadłych ulic nie ma pasów na jednym  z ramion, więc trzeba zasuwać przez trzy pozostałe, żeby kontynuować drogę. Oczywiście stojąc na światłach na każdym z nich. Kierowcy, nawet, jeśli z daleka widzą, że światła zaraz zmienią się na czerwone, zwalniają dopiero przed samym przejściem, w związku z czym piesi nawet po pasach, na zielonym, przemykają z obawą, że droga hamowania okaże się dłuższa, niż założył kierowca. Przyjemne, pełne knajp deptaki na Starym Mieście wydają się groteskowe w porównaniu do tego, co dzieje się kilkadziesiąt metrów dalej, na obrzeżach starówki. A tam – miejskie autostrady, po dwa-trzy pasy w każdą stronę (czytałam niedawno raport, w którym podsumowano, że ponad 70% przypadków przekroczenia maksymalnej dopuszczalnej prędkości ma miejsce na takich właśnie drogach dużych miast). Brakuje jeszcze tylko ślimaków estakad. Policja pilnuje co prawda bezpieczeństwa na drogach, ale podobno koncentruje się na wypisywaniu mandatów zniecierpliwionym pieszym, którzy przechodzą na czerwonym lub w niedozwolonych miejscach. Kolega przyznał się, że po tym, jak kolejny raz stracił w ten sposób stówę*, zaczął przygotowywać sobie trasy poruszania się po mieście odmierzając w mapach Google odległości 100m od najbliższych przejść. Tylko po to, żeby móc legalnie pokonać te straszne ulice, a jednocześnie zdążyć na czas do pracy. W sobotnie przedpołudnie ulice w centrum były puste. W niedzielę oblegano tylko trasę do kościoła i cukierni – czy to prawda, co usłyszeliśmy od kilku poznaniaków, że msza, kupienie „słodkiego” i popołudnie w domu to niezmienny dla większości mieszkańców scenariusz niedzieli? Spotkaliśmy się również ze znajomymi, którzy studiowali w Gdańsku i przenieśli się po dyplomie do Poznania, na początku zachwyceni pełnym życia rynkiem i możliwościami zawodowymi. Wzdychali tylko słuchając o trójmiejskich terenach rekreacyjnych, kilometrach nowych linii tramwajowych i ścieżek rowerowych, a ja następnego dnia z ulgą wsiadłam do pociągu. Oczywiście po pieszej przebieżce przez całe centrum z walizką, bo… w tym mieście na sześć liter kupienie biletu na tramwaj wcale nie jest takie proste.

No dobra, koniec już tego marudzenia, chociaż nie rozumiem, jak miasto, które jest zlokalizowane tak blisko Berlina oraz ma tak kompetentnych w kwestiach transportu ludzi jak Włodzimierz Nowak czy Michał Beim, może mieć tak absurdalną politykę transportową (lub jej brak?). Niedawne wybory prezydenckie wskazały jednak, że mieszkańcy są gotowi na zmiany, chociaż po ogłoszeniu pierwszych pomysłów ograniczenia ruchu samochodowego w mieście komentarze były delikatnie mówiąc niecenzuralne. Dopiero co powołano oficera rowerowego i mam nadzieję, że Wojtek Makowski, ze skórą utwardzoną łódzkimi doświadczeniami, zabierze się za prawdziwą rewolucję. Na razie rewolucji, ani nawet jej ducha, nie czuć. Wybraliśmy się na Jeżyce, bo chcieliśmy zobaczyć, jak funkcjonuje dzielnica, o której przemianach słychać dużo dobrego i gdzie mieszka sporo lokalnych aktywistów. Dwóch – Michała Czepkiewicza i Cezarego Brudkę – spotkaliśmy przypadkiem na ulicy. W ramach inicjatywy Odmieńmy Jeżyce startują w wyborach do rady osiedla i rozdawali mieszkańcom ulotki. Opowiadali, jak ciężko przekonać mieszkańców do jakichkolwiek działań – każda propozycja dotycząca przestrzeni uznawana jest za zamach na miejsca postojowe. Zależy im na podniesieniu jakości przestrzeni publicznych – zieleni i porządku, ale również na wpompowaniu życia w te piękne, ale martwe ulice.

Jeśli w Poznaniu ma się w końcu coś zmienić, to dzięki takim ludziom, jak oni. Jeśli im się uda, kolejna relacja z Poznania będzie bardziej optymistyczna (oby wcześniej niż za osiem lat).

radni

[Michał Czepkiewicz i Cezary Brudka – kandydaci do rady Jeżyc]

[fot. Monika Arczyńska, Łukasz Pancewicz]

*Na tej stronie można podpisać petycję w sprawie depenalizacji przechodzenia na czerwonym świetle.

 

Miasto mężczyzn

wyklad_02

Już po Budmie i po wykładzie. Przyszło ponad sto osób – mam nadzieję, że chociaż jedną z nich udało mi się przekonać, że właśnie teraz następuje moment, w którym polska architektura przestaje odstawać od zachodniej. Na widowni pojawiło się kilka znajomych twarzy, m.in. przyszli się przywitać Piotr Loska i Rafał Bełoniak prowadzący Archifunblog. Znaliśmy się wcześniej z blogosfery, a tym razem udało nam się chwilę pogadać bez pośrednictwa klawiatury. Lubię ich czytać, a jeszcze większą sympatią darzę ich kapitalne, odręczne rysunki.

 archifunblog_Rafał Bełoniak

[Rafał z Archifunbloga – rozpoznaliśmy się dzięki ustalonym wcześniej hasłom:)]

Po wykładzie miałam kilka godzin, żeby pozwiedzać Budmę. Targi są ogromne i jest na nich chyba wszystko,  o czym w budownictwie można sobie w ogóle pomyśleć. Przyznaję – z braku czasu zdążyłam dosłownie przebiec przez hale wystawowe, zgarnęłam tylko kilka folderów, ale to wystarczyło, żeby mniej więcej zorientować się w wystawianych materiałach. Interesowały mnie głównie świetliki Fakro do płaskich dachów, których reklamy widziałam wcześniej w branżowej prasie (nie wiem, ile kosztują, ale coś czuję, że to będzie hit). Oprócz wielkich producentów wystawiały się także mniejsze firmy o tak swojskich nazwach jak „Kow-Kot”. Ale największe wrażenie zrobiła na mnie wystawa ciężkiego sprzętu (jakie wielkie traktory!) i maszyn produkcyjnych. Przy jednej z nich utknęłam na dobre – maszyna robiła WSZYSTKO. Cięła i gięła profile okienne, łączyła elementy, przerzucała gotowe produkty – stałam jak zahipnotyzowana i nie wierzyłam własnym oczom. Jedną halę poświęcono drewnu – pięknie tam pachniało, a prezentowano m.in. szalone przykłady giętego drewna. Równolegle odbywał się kilkudniowy panel poświęcony budownictwu pasywnemu (wpadłam tylko na chwilę, ale wiem, że studenci z gdańskiej Polibudy jechali tam w ramach jednego z przedmiotów obieralnych). Rozstrzygnięto też kilka konkursów architektonicznych, m.in. kolejną edycję Domu Dostępnego. 

bdma

[Takich hal jest wiele…]

miasto mezczyzn_01

[Jedna z maszyn, które „robią wszystko”]

drewno

[Nieco przegięte drewo gięte]

Kow-Kot

[Kow-Kot niekwestionowanym zwycięzcą w plebiscycie na najbardziej swojską nazwę]

Budma ma podobno swój nieoficjalny harmonogram. Pierwszego dnia dopiero rozstawia się stoiska, jest mnóstwo stresu i pracy, więc wszyscy grzecznie wracają do swoich hoteli, żeby zbierać siły przed kolejnym dniem. Następny wieczór to punkt kulminacyjny – spotkanie starych znajomych I sporo drinków integracyjnych. Trafiłam na Budmę dzień po takim wieczorze i było widać, że dominuje krok powolny, wzrok mętny, a oddech nieświeży. Wśród różnorodności języków (dużo niemieckiego) czy kolorów skóry wystawców i zwiedzających, jedna cecha łączyła ich wszystkich: 90, a może nawet 95 procent to mężczyźni. Różni – od młodszych, pewnie studentów, przez tych w średnim wieku, najczęściej w granatowych garniturach (dlaczego akurat granatowych?), tzw. „repów” czyli przedstawicieli sprzedaży, po typowych panów budowlańców w kraciastych koszulach. Wąsów naliczyłam stosunkowo niewiele. Ten zdecydowany nadmiar facetów działał bardzo dziwnie i gdyby Felliniemu, zamiast „Miasta kobiet”, przyszło do głowy nakręcenie „Miasta mężczyzn”, to targi budowlane z ich parującą testosteronem atmosferą stanowiłyby idealną scenerię. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, żeby założyć mini i obcasy, ale nigdy, przenigdy, nawet w żadnej Hiszpanii czy Włoszech, nie czułam się tak ostentacyjnie taksowana, przy czym żadna ze mnie Miss Polonia, a osiemnaście lat skończyłam dawno temu. Najpierw mnie to śmieszyło, potem irytowało, a na koniec przestało w ogóle ruszać, ale współczuję hostessom, które w tym męskim tłumie musiały zasuwać na szpilkach i w obcisłych kieckach. Jeśli w Polsce dachówki i kaloryfery reklamuje się zdjęciami biuściastych blondynek, proszę sobie wyobrazić żywy odpowiednik takich reklam na targach budowlanych. Podobno pierwszego dnia pojawiły się również mocno roznegliżowane hostessy, które z żalem skarżyły się, że „one naprawdę nie przyjechały tu szukać męża”. Męża, akurat! Panowie ewidentnie byli spragnieni przygód na wyjeździe służbowym. Nie przyglądałam się, żeby nie zdradzać jakiegokolwiek ewentualnego zainteresowania, ale przypuszczam, że na wielu palcach błyszczały ślady po pospiesznie zdjętych obrączkach. Oczywiście po Budmowych godzinach szczytu, bo podczas prezentacji I rozmów ze zwiedzającymi obrączki sa obowiązkowe – stateczny mąż, głowa rodziny, wzbudza większe zaufanie potencjalnych klientów. Kiedy zwiedzający znikają, bo ile w końcu można łazić wśród desek podłogowych i farb, alkohol zaczyna lać się strumieniami, panowie w granatowych garniturach rozluźniają się coraz bardziej  i pozwalają sobie nawet na bezpośrednie zaczepki. Jeśli z żadną hostess, studentek architektury czy pań inżynier budownictwa nie uda się na samych targach, zawsze można próbować jeszcze w knajpach i w hotelach, bo cały Poznań jest zdominowany przez ludzi z branży i staje się prawdziwym miastem mężczyzn.

Następnym razem jadę męskim przebraniu…

miasto mezczyzn_02

[To właśnie typowe Budmowe proporcje między liczbą kobiet i mężczyzn]

rynna

[Niektóre hostessy miały sporo szczęścia w kwestii ubrań – bez golizny]

[fot. Anna Żmijewska, Monika Arczyńska]

Dieta architekta

dieta

Nigdy nie przypuszczałam, że nadejdzie dzień, w którym umieszczę na blogu zdjęcie swojego talerza. Okazuje się jednak, że jedzenie to ważny element architektonicznego lajfstajlu. Otóż w życiu architekta są okresy ciężkie i cięższe. Kiedy przychodzą te cięższe, bo nagle budynek przestaje mieścić się na działce, gardło siada po czterech godzinach wykładu, a w międzyczasie trzeba pojechać z studentami w teren* i przygotować się do prezentacji, potrzeba specjalnego wspomagacza. Nie, nie mam na myśli żadnego białego proszku. Kiedy oderwałam się od komputera, żeby zajrzeć do lodówki, a chwilę wcześniej mój wzrok padł na pusty papierek po mlecznej czekoladzie i dwie pomarańcze, poczułam się, jakby to wcale nie był 2015 rok, ale czas studiów i sesja. Sesja to też był okres cięższy – aby zdać egzamin z konstrukcji stalowych, historii architektury polskiej i skończyć na czas wszystkie projekty semestralne, należało dostarczyć organizmowi dodatkowych kalorii i substancji odżywczych. A ponieważ trzeba zasuwać i czasu wystarcza tylko na zakupy w najbliższym lokalnym sklepiku (na studiach mieliśmy taki pod akademikiem i nazywaliśmy go „U Czarownic” z uwagi na wyjątkowo niesympatyczne ekspedientki), wybór musi ograniczyć się do podstawowych produktów. Odpada więc amarantus, jagody goji i yerba mate.

W moim zestawie sesyjnym, oprócz normalnych posiłków (tzn. studenckich „normalnych” czyli kanapek z serem topionym i pulpetów ze słoika) oraz  pochłanianych w ogromnych ilościach mocnych kaw, codziennie musiały się znaleźć:

  • tabliczka mlecznej czekolady zjadana w całości od razu. Moja miłość do czekolady była tak legendarna, że od przyjaciół ze studiów dostałam kiedyś na urodziny zamek z czekolady – taki z czterema wieżami i bramą, samodzielnie wykonany z kilkunastu tabliczek.
  • sałatka śledziowa – nie koreczki, nie rolmopsy, ale właśnie chamska sałatka śledziowa z majonezem, glutaminianem sodu** i potwornymi ilościami nasyconych kwasów tłuszczowych.
  • serek homogenizowany o smaku waniliowym, bo od serka jestem uzależniona od zawsze. Co prawda w okresie wczesnego dzieciństwa mój ukochany Dziadek zawsze powtarzał, że od serka nie urosnę, ale urosłam aż nadto. Wzrost architekta zasługuje jednak na osobny post.
  • dwie pomarańcze – nie wiem, dlaczego akurat dwie, ale pewnie chodzi o jakieś dzienne dawki witamin.

Taki zestaw działał lepiej niż napoje energetyzujące i sprawdza się do teraz, chociaż od czasu studiów moje nawyki żywieniowe całkowicie się zmieniły.

A jak to wygląda u Was?

* Weekend w Łodzi był fantastyczny, za to wyjątkowo intensywny. Za to znów trafili nam się kapitalni studenci – aktywni i podekscytowani tematem. Wiele osób jest tuż po Erasmusie lub na Erasmusie (mamy kilkoro obcokrajowców). W ciągu niecałych dwóch dni udało się zobaczyć Stare Polesie, spotkać z planistami, projektantami i aktywistami oraz wejść na budowę Nowego Centrum Łodzi. Z  kolei druga grupa przygotowuje projekt węzła przesiadkowego Gdynia Chylonia (w ubiegłym tygodniu również zwiedzaliśmy teren). Tam to jest prawdziwy dziki wschód! Kebab, wulkanizacja, stoiska z biustonoszami oraz targowisko, z którego próbowano nas wyrzucić – trzydziestosobowa grupa z przewodnikami wzbudzała niezdrowe zainteresowanie panów z ochrony.

** W sałatce ze zdjęcia nie ma glutaminianu – specjalnie sprawdziłam, żeby producent mnie przypadkiem nie pozwał.

Nadzór autorski (na przykładzie ptaka)

Dominik Staniszewski_04

Cierpię na słabość do mew. Tak, cierpię, bo mimo swojej wyjątkowej ptasiej inteligencji i dostojnej sylwetki, mewy są też chamskie, hałaśliwe i robią straszny bałagan. We wszystkich nadmorskich miastach na sześć liter, w których miałam okazję mieszkać, a nawet w Delft na liter pięć, żyły mewy. Najbardziej bezczelne osobniki spotkałam w Dublinie – regularnie obsrywały nam balkon i budziły o szóstej nad ranem. Nie zapomnę porannych powrotów z imprez wśród mew, które szybowały metr nad ulicami wypatrując porzuconych frytek. Wyglądały groźnie, jak co najmniej orły albo jakieś kondory. Specjalizowały się również w rozpruwnaiu worków na śmieci, bo w Irlandii nie ma typowych pojemników, ale o określonej godzinie wyrzuca się na ulicę foliowe worki.

Ale ja tu o ptakach, a to przecież nie jest blog ornitologiczny – miało być o nadzorze autorskim. Historia jest nieco zawiła. Kiedy dwa lata temu pomieszkiwałam w Bostonie (na sześć liter), jakaś nagła nostalgia kazała mi sprawdzić, co się dzieje w Gdańsku. Na portalu „Trójmiasto” trafiłam na ogłoszenie o konkursie na maskotkę serwisu – przebranie na różne imprezy. Chyba nie muszę dodawać, jaki ptak pojawia się w logo portalu? Pomyślałam o bezczelnej mewie-reporterce, która zasuwa w trampkach i z mikrofonem, rozbawiając wszystkich swoim hałaśliwym chichotem. Śmieszka w końcu. Gdzieś na kolanie machnęłam szybki obrazek i opis, wysłałam i kilka dni później okazało się, że redakcja wybrała go jako jeden z dwóch projektów poddanych głosowaniu czytelników. W komentarzach przelała się wówczas fala internetowego hejtu – że kicz, że rysunki brzydkie, że pomysł z czterech liter wzięty, ale kto by się tym przejmował? Reporterka Śmieszka wygrała konkurs.

Mewa.psd

Po przekazaniu nagrody sprawa ucichła, bo sezon letnich imprez już się kończył i nikt w redakcji nie spieszył się już z zamówieniem przebrania. Byłam przekonana, że zapomniano o całej sprawie, ale niedawno, buszując po internecie, trafiłam na ten film i zdjęcia. Realizacja gotowa! Ale czy zgodnie z projektem konkursowym? Ten wielki biały ptak posłuży mi do udowodnienia, dlaczego warto, aby projektant, który przygotował koncepcję, był również odpowiedzialny za dokumentację wykonawczą z dokładnymi specyfikacjami oraz nadzór autorski. Proponowane przez wykonawcę zmiany powinny być przez niego zaakceptowane.

  1. Reporterka Śmieszka przypomina bardziej orła niż mewę. Po pierwsze ma dziwny kołnierz piór, a przecież mewy mają gładkie szyje.  Poza tym mewy śmieszki mają czarne głowy. Przypuszczalnie użyto wykroju na kostium orła i przystosowano go dla potrzeb Śmieszki. To trochę tak, jakby typowy projekt góralskiej chatki zaadaptowano jako śródziemnomorską willę. To dom i to dom, to ptak i to ptak.
  2. Materiały mogłyby być porządniejsze. Ten welur chyba nie jest zbyt komfortowy, zwłaszcza latem. Pewnie szybko zacznie się wycierać, poza tym czy można go recyklingować? No tak, ale zamiast cegły klinkierowej też można użyć imitacji z tynku. To i tak nic w porównaniu do zmiany w projekcie, jaką kiedyś zafundował mi w Polsce wykonawca. Zamiast prefabrykowanych na zamówienie betonowych paneli ze zgeometryzowanym reliefem, zastosował… prefabrykowane ogrodzenie betonowe w tralki. To prefabrykowany beton i to prefabrykowany beton…
  3. Zamiast odkrytej, drobiowej piersi Śmieszka ma romantyczną, niebieską sukienkę. Mikrofon w tym samym kolorze znika na jej tle, no i te falbanki… „To może dodamy trochę koloru na elewacji, ten seledynek z tym różem będzie na pewno dobrze wyglądał”.
  4. Odcień pomarańczu jest dość chamski. Nie było specyfikacji, więc nie było też określonego koloru RAL.
  5. Wskazane byłoby przygotowanie mock-up* kostiumu, który pozwoliłby ocenić stopień „kolebania” mewiego podwozia. Ale jak widać na zdjęciach, podwozie jest znacznie mniejsze niż w projekcie i na dodatek schowane pod sukienką.

Pomarudziłam sobie. Ale w żartach, bo jeśli ostateczna realizacja sprawia komuś tyle frajdy, ile ten welurowy ptaszor dzieciom, pozostaje machnąć ręką na niezgodności z projektem i też się cieszyć!

Dominik Staniszewski

*Mock-up to coś w rodzaju makiety fragmentu budynku, najczęściej w docelowej skali i przy zastosowaniu zaspecyfikowanych w projekcie materiałów (ale niekoniecznie), który pozwala na ustalenie „na żywca” sposobu montażu elementów, właściwości połączeń itd. Dzięki niemu można sprawdzić te aspekty wykonawstwa, które trudno określić na etapie projektu.

[rys. Monika Arczyńska, fot. Dominik Staniszewski/www.trojmiasto.pl]