Monthly Archives: Lipiec 2018

KRYZYS MNIE DOPADŁ

wracac

Kryzys mnie dopadł. Blogowy. W listopadzie SIX LETTER CITY mają stuknąć piąte urodziny, powinnam już zacząć przygotowania do hucznego świętowania, a tymczasem mam coraz mniej energii, aby pisać nowe posty. W szkicowniku czeka prawie 40 rozgrzebanych wpisów – zamiast je kończyć, od dłuższego czasu na ukochanego bloga wrzucam głównie zdjęcia z wyjazdów. A gdzie opinie o bieżących wydarzeniach i zjawiskach? A gdzie złośliwości pod adresem archichwalipięt i archibufonów?

Myślę, że dużo w tym winy wyprowadzki do biura. Co prawda to właśnie dzięki tej zmianie powoli odzyskuję wolny czas, bo mieszkanie nagle stało się mieszkaniem, a nie pracownią. Jednocześnie straciłam coś, co nazywałam zawsze czasem „pomiędzy”. Czyli tym, co nie jest bezpośrednio związane z projektami albo uczelnią, ale jak najbardziej z architekturą, tyle, że bardziej hobbystycznie. W biurze tak intensywnie zasuwam nad projektami, że pisanie, które kiedyś stanowiło odprężający przerywnik w pracy, teraz wydaje mi się nie na miejscu. Poza tym trochę głupio byłoby mi robić coś „niezleceniowego” przy pracownikach. Z kolei w domu nie mam już ochoty włączać laptopa w innym celu niż obejrzenie serialu. Co robić?

Z jednej strony nie chcę rezygnować z SIX LETTER CITY, z drugiej coraz trudniej mi rozwijać blog. Tym bardziej, że czuję pewien zastój. Nie zostałam Charlize Mystery polskiej architektury, nie zarabiam na blogu (no, czasem wpadnie jakaś książka), liczba stałych czytelników ustabilizowała się. Pomyślałam, że może zamiast blogowania powinnam zacząć vlogować, bo przecież tak bardzo lubię gadać o architekturze. To chyba jednak nie jest mniej czasochłonne od pisania. Pewnie zaczęłabym się porównywać do Radka Gajdy, który zawsze ma idealnie wyprasowane koszule oraz perfekcyjnie ustawione kadry i okazałoby się, że chociaż ARCHITECTURE IS A GOOD IDEA, to SIX LETTER CITY w wersji video już niekonieczne. Przy mojej niechęci do żelazka i porządku może jednak poprzestanę na pisaniu.

Co poradzicie? Zmiana formuły? Uroczyste zamknięcie bloga w dzień jego piątych urodzin? Krótsze, mniej pracochłonne posty? Przerzucenie się całkowicie na Facebooka? Założenie konta na Instagramie? Nawet najbardziej szalone pomysły mile widziane!

[Fot. Łukasz Pancewicz]

ZRÓWNOWAŻONE BUDYNKI BIUROWE

stieklo.jpg

Pisałam niedawno o patronacie medialnym SIX LETTER CITY nad najnowszą publikacją PWN o zrównoważonych budynkach biurowych. Dzięki długim godzinom na lotniskach  udało mi się w końcu dokładnie przeczytać całość. Z kolei obejrzenie największego w Moskwie centrum biurowego zlożonego praktycznie wyłącznie z całkowicie przeszklonych budynków (na zdjęciu) jeszcze bardziej rozbudziło moją ciekawość – jak to w końcu jest, że kolosalne biurowe szklarnie mogą jednak otrzymać wyśrubowane ekologiczne certyfikaty?

Temu zagadnieniu poświęcono co prawda spory fragment rozdziału o izolacyjności przegród, jednak nie byłam w stanie wydedukować ze wzorów i tabelek czy istnieje jakakolwiek uniwersalna zasada w tym temacie. Chociaż nadmiar szkła w rosyjskiej architekturze wcale mnie nie zaskakuje (przy tych zasobach naturalnych nikt się pewnie nie martwi energochłonnością), to za naszą zachodnią granicą widać wyraźnie, że od kilku lat powstaje coraz więcej obiektów, które są co najwyżej gęsto perforowane. Zamiast  hektarów lustrzanych powierzchni dominują po prostu okna, między którymi znajduje się solidna masa termiczna i to w grubości zapewniającej porządne zacienianie. W książce również pojawiają się inne konkretnie opisane rozwiązania, które potrafią ograniczyć nadmierną ekspozycję – od nachylenia elewacji po nowoczesne rodzaje szkła, żaluzje i nadruki.

„Zrównoważone budynki biurowe” to kompleksowe opracowanie, które przedstawia energooszczędne budownictwo i certyfikację nie tylko jako standard, który świetnie działa marketingowo, ale jako odpowiedzialne pod względem ekologicznym i ekonomicznym podejście do tworzenia środowiska zbudowanego. Tu chodzi o coś więcej niż prestiżowa plakietka z napisem „LEED Platinum” i niskie rachunki za prąd i wodę. To kwestia rozpowszechnienia rozwiązań, które obecnie są zbyt drogie i zbyt mało znane, aby stały się popularne w sektorach, w których pieniędzy jest mniej niż w nowoczesnych inwestycjach biurowych. Mam oczywiście na myśli mieszkalnictwo, ale także budynki użyteczności publicznej – szkoły, przedszkola, przychodnie. Tam już nie chodzi tylko o plakietkę, ale o niskie koszty – zarówno finansowe, jak i środowiskowe.

Niektóre rozdziały ksiązki dość łopatologicznie wyjaśniają założenia projektowe (np. kontekst urbanistyczny ), inne skupiają się na szczegółach, do których zrozumienia potrzebna jest pewna wiedza projektowa. Gdybym miała się do czegoś przyczepić, to do braku spójności – każdy rozdział pisany przez innego autora, z kompletnie innegopunktu widzenia i z zupełnie różnym poziomem szczegółowości. Jeśli czegoś zabrakło, to może wnikliwej analizy kilku przykładów. Na końcu znajduje się przegląd polskich przykładów z ostatnich lat i byłoby świetnie, gdyby chociaż dwa czy trzy przeanalizowano dokładniej pod kątem przedstawionych wcześniej aspektów. Sama informacja, czy na budynku znajduje się zielony dach, niewiele jeszcze mówi. Gdyby jednak określono, jakie konkretnie ma on znaczenie z uwagi na odzysk deszczówki czy zapewnienie dodatkowej izolacji, na opisane rozwiązania można by spojrzeć nie jak na kolejne odhaczane z listy punkty (niestety, tak często wygląda certyfikacja), ale jak na integralne elementy spójnej koncepcji. Tym bardziej, że nie wszystkie z opisanych strategii działania są oczywiste i popularne. Sama uśmiechnęłam się pod nosem czytając jeden z najlepszych moim zdaniem rozdziałów o recyklingu materiałów budowlanych. Przypomniało mi się, jak w jednym z projektów, który miał uzyskać certyfikację BREEAM, musieliśmy zastosować beton z domieszką kruszywa z recyklingu. Tak, „musieliśmy” – gdybyśmy zastosowali zwykły, nie udałoby się uzyskać wymaganej punktacji. Ach, ta certyfikacyjna punktoza! Co się okazało? Przy wysokiej zawartości takiego kruszywa beton nieco „głupieje” – przy niewielkich elementach zachowuje się normalnie, ale kiedy trzeba wylać kilkumetrową ścianę, wyciskana pod jej ciężarem woda znajduje sobie ujście do góry bezpośrednio przy powierzchni szalunków. A to oznacza jedno – pęcherzyki! Co zrobić, gdy powierzchnia ma być idealnie gładka? Rozebrać ścianę, produkując dodatkowy materiał do recyklingu… tego nikt już nie kontroluje na budowie.

Sprawdziłam, że książka jest już dostępna w naszej wydziałowej bibliotece. To świetnie, bo będę do niej odsyłać i studentów architektury poszukujących dobrego kompendium wiedzy o projektowaniu zrównoważonym, i studentów gospodarki przestrzennej. We współpracy z praktykami – ekspertką w zakresie wyceny inwestycji oraz architektem związanym z jedną z największych na trójmiejskim rynku firm deweloperskich – prowadzimy projektowanie w module pod nazwą „urbanistyka i ekonomia”. Studenci przygotowują propozycję inwestycji w śródmiejskim kontekście – mają pełną dowolność doboru funkcji, oczywiście w ramach obowiązującego planu miejscowego. Wiele zespołów decyduje się na biura (to pewnie przez biurowcowe szaleństwo na gdańskim rynku nieruchomości), a ponieważ oprócz projektu opracowują także strategię marketingową. nierzadko pojawia się kwestia certyfikacji. Do tej pory posługiwałam się „telefonem do przyjaciela” pracującego jako konsultant LEED, ale dzięki PWN-owskiej publikacji nie będę już musiała zawracać mu głowy.  A studenci w końcu zrozumieją, że niskie koszty eksploatacji to tylko jeden z aspektów zielonego budownictwa.

Zrównoważone budynki biurowe_okładka

Zrównoważone budynki biurowe. Projektowanie. Uwarunkowania prawne. Rozwiązania technologiczne.

Praca zbiorowa we współpracy z PLGBC pod redakcją Szymona Firląga.

Wydawnictwo Naukowe PWN

[fot. Monika Arczyńska]

Zapach świeżego asfaltu (w mieście na sześć liter)

Chociaż pracowałam nad dużym projektem w Moskwie, a mój osobisty urbanista regularnie kursuje do Rosji z wykładami i warsztatami, to był mój pierwszy wyjazd w tamtą stronę. Docelowym przystankiem był Perm (o nim później), ale po drodze postanowiłam zatrzymać się na chwilę w Moskwie. To była jedna jedna wielka miejska niespodzianka. Spodziewałam się tego, co znam z rosyjskich filmów: okrutnego pomo z lat 90. i pewnego stopnia „zaśniedziałości”. W nowych komediach romantycznych (a co tam, na nich najlepiej szlifuje się język!) Moskwa wygląda co prawda jak nowoczesna, europejska metropolia, ale każde miasto można tak pokazać  – patrz polskie seriale. Doceniam malowniczość rozpadających się kamienic, dziur w chodnikach i smutnych słowiańskich twarzy, lecz trochę się obawiałam nadmiaru ciężkich klimatów. Niepotrzebnie. To jest nowoczesna, europejska metropolia (a przynajmniej śródmieście takie jest) i dopiero, kiedy pojechałam do Permu, zrozumiałam, dlaczego „Moskwa to nie jest prawdziwa Rosja”.

Przyznam jednak, że zaniepokoiła mnie wielkość tego miasta. W ciągu kilku dni udało mi się zobaczyć spory kawał śródmieścia, ale kiedy zajrzałam w cyfrową mapę, żeby popatrzeć, co dzieje się poza „kolcami” (śródmiejskimi obwodnicami), trochę mnie zatkało. Śródmieście jest za to logicznie zaplanowane i elementy tradycyjnego myślenia o kompozycji miasta – osie, dominanty, pierzeje – sprawdzają się tu wyśmienicie. „Wysotki” to idealne punkty orientacyjne (nic dziwnego, że i PKiN jest najbardziej wyrazistą dominantą w Warszawie). Tym bardziej, że nie mają konkurencji – moskiewskie City jest tak skoncentrowane w jednym miejscu, że tworzy w oddali spójną koronę wieżowców.

Bardzo rzuca się w oczy ogromny program infrastrukturalny modernizacji ulic, placów i parków, realizowany w ostatnich latach. To nie tylko dopieszczony co do najmniejszego źdźbła trawy Park Zaryadye projektu Diller Scofidio + Renfro, ale i hektary nowych nawierzchni z kamienia i tytułowego świeżego, pachnącego asfaltu. Wygodnie i pięknie, chociaż o projektowaniu uniwersalnym można tam zapomnieć, bo nikt jeszcze nie zasypuje przejść podziemnych, a biegnąca przez centrum sześcio- czy ośmiopasmówka bez pasów jest czymś normalnym.  Po powrocie do Gdańska zaczęłam przychylniej patrzeć na Aleję Grunwaldzką….

Jeszcze w Heneghan Peng przez ponad rok prowadziłam projekt Narodowego Centrum Sztuki Współczesnej, które miało powstać w dzielnicy rozwijającej się wokół nowej stacji metra. Zaplanowano je rosyjskim rozmachem: kilkanaście tysięcy metrów kwadratowych przestrzeni ekspozycyjnych, ponad sto metrów wysokości, ikoniczna forma (to pewnie dlatego udało się wygrać konkurs z Araveną i Hollem). Projekt ostatecznie trafił do szuflady, a w międzyczasie został otwarty „Garaż” – prywatna inicjatywa i€“ adaptacja dawnej restauracji w Parku Gorkiego na centrum sztuki współczesnej (projektu OMA). Skoczyłam je zobaczyć i chociaż adaptacja jest nieźle przeprowadzona, ciasne przestrzenie ekspozycyjne bardzo narzucają rozwiązania kuratorskie i nie bardzo pozwalają na zorganizowanie większej wystawy. Stąd koncepcja wystaw – zmieniają się często i są dość niewielkie. Za to w samym Parku Gorkiego przepadłam  kompletnie, bo oprócz plenerowego kina, infrastruktury sportowej i jogi na trawie można się też uczyć tańca przy muzyce z lat 50.

Spacer po centrum to zastrzyk kulturalno-historyczno-miejskiej energii o niewyobrażalnej intensywności. Na Arbacie słychać Okudżawę, a na Sadowej człowiek zaczyna wypatruywać kota Behemota. Przy Centrosojuzie trzeba obowiązkowo zrobić sobie zdjęcie z pomnikiem Le Corbusiera, a przy domu Mielnikowa poleciała mi łezka wzruszenia, bo zawsze bardzo chciałam zobaczyć ten budynek. To kolejne wspaniałe miasto na sześć liter na mojej liście i koniecznie muszę tam wrócić – kilka dni to za mało!

[Fot. Monika Arczyńska]

 

Zakochaj się w Teatrze Szekspirowskim

Zakochaj sié

W sieci jest już dostępny najnowszy odcinek „Zakochaj się w Polsce”, w którym wymądrzam się trochę na temat mojego ulubionego gdańskiego budynku – Teatru Szekspirowskiego.

Musiałam chwilę poczekać na swoją kolej podczas nagrania, więc posiedziałam na dziedzińcu, obserwując, jak ten „odpychający czarny katafalk” działa w ciągu dnia. Najpierw przewinęła się babska wycieczka z Norwegii z przewodniczką wyjaśniającą, co to za typ teatru i co chodzi z tym Szekspirem w Gdańsku. Potem pojawiły się przedszkolaki, których wychowawczynie zapowiedziały „test na szczupłość” i wprowadziły do najmniejszego, trójkątnego dziedzińca. Wąskie wejście faktycznie nie pozwala na przeciśnięcie się pulchniejszym osobom. Przez cały czas ktoś pstrykał zdjęcia telefonem – dzień był wyjątkowo słoneczny, więc cienie, układające się na antracytowej cegle, stanowiły wyjątkowo malowniczy do fotografowania widok. Przechodnie zatrzymywali się patrząc na otwierający się na potrzeby nagrania dach. Niby dzień jak co dzień, ale potwierdzający, że ta trudna w odbiorze architektura ma swoje miękkie, przyjazne oblicze, do którego poznania nie trzeba mieć ani kierunkowego wykształcenia, ani wyrafinowanego gustu. Czekam niecierpliwie na Festiwal Szekspirowski, bo odkąd wyprowadziliśmy się z Dublina i do Edynburga jest już nam za daleko, to gdański przegląd jest dla nas najważniejszym letnim teatralnym świętem. Wtedy życiem pulsuje nie tylko czarny teatr, ale i cała okolica, aż do – również jednego z moich ulubionych gdańskich obiektów – Teatru Wybrzeże. Wpadniecie?

[Fot. kadr z programu, vod TVP]