Monthly Archives: Maj 2018

Uwolnić przestrzeń (do dyskusji)

IMG_0933

Podejrzewam, że tegoroczne Biennale nie będzie miało zbyt dobrych recenzji. Wiele osób, z którymi rozmawiałam jeszcze w Wenecji, twierdziło, że jest nudne, niespójne zachowawcze, chaotyczne i płytkie. Tylko w sumie które Biennale – no, może oprócz Koolhaasowskiego – było spójne? Co odkrywczego pokazał Aravena? Na ile głęboko wgryzł się w temat Chipperfield?

Może nie piałam z zachwytu i nie uważam tej edycji za najlepszą od lat, ale na pewno za przełomową. Wiele pawilonów zawiodło (wyjątkowo słabo wypadł m.in. rosyjski, ale tak to jest, kiedy wystawę o kolejach sponsoruje… kolej), lecz nareszcie w Wenecji pokazano wystawę o architekturze, a nie o działaniach para-, około-, i pseudoarchitektonicznych. Może w końcu uda się wbić architektom do głów, że są projektantami, a nie zbawcami świata. Porażka pływającej szkoły Makoko, nagrodzonej Srebrnym Lwem dwa lata temu, przelała czarę. Graftonki świetnie to wyczuły i postawiły na nowo na fundamentalne wartości architektury – przestrzeń, trwałość, piękno. Banalne opisy bolały – to nie nowość, że architekci nie potrafią pisać – ale może przypomnienie sto razy pod rząd, że „architektura jest sztuką kształtowania przestrzeni” dotrze do architektów, których ego wystrzeliło ponad iglicę Burj Khalifa. Szacunek dla krajobrazu i kontekstu, kulturowe znaczenie architektury, a przede wszystkim trwałość i trwanie, wybrzmiały mocno w tej edycji wystawy.  Dużą wagę przyłożono też do procesu twórczego i narzędzi architektów – rysunku, makiety, przekroju. Wróciły fotogeniczne modele, wrócił zachwyt nad materiałem i światłem, wróciło nawet prosecco na wernisaże . Za Araveny nie wypadało się nim raczyć na wystawie pełnej egzotycznych slumsów.

Wystawa odbywa się co dwa lata, a przygotowania zaczynają się zaraz po zakończeniu poprzedniej edycji. To oznacza znaczny poślizg w możliwości reagowania na to, co w dawnym momencie dzieje się w architekturze. A koniunktura, od której zależy, czy projekty lądują w szufladach, czy są z niej wyciągane, zmienia się znacznie szybciej. W 2008 roku jeszcze nikt nie przewidywał recesji, ale już od kolejnej edycji pokryzysowa skromność i zmiana kierunku działania zdominowała wszystkie kolejne wystawy. Dopiero teraz widać, że wybór Araveny w edycji 2016 mogło być co najwyżej podsumowaniem trendów, które znaliśmy aż za dobrze. Niewielka wystawa ELEMENTAL pojawiła się i w tym roku, na wystawie głównej w Arsenale. Uniwersalny przepis na partycypację, zanotowany ręcznie, jak recepta, prawie „lekarskim” pismem, wydawał się uroczo naiwny przy prezentowanych tuż obok projektach i realizacjach. Nawet moja ukochana grupa Crimson poszła tym prospołecznym tropem i zamiast przewrotnej wystawy wyszedł im kolejny katalog działań… Moim zdaniem Graftonki postanowiły free spaceuwolnić przestrzeń dla nowej dyskusji o architekturze w czasach, gdy znów zaczęto budować i to intensywnie. Ich biuro też przeżywa rozkwit – rozmawiałam na Biennale ze znajomymi Irlandczykami, którzy pracują tam od kilku lat i okazało się, że na Grafton Street pozostała „kwatera główna Biennale”, a reszta rozbudowanego biura pracuje już w nowej lokalizacji w centrum Dublina. Atmosfera odrodzenia w branży jest bardzo mocno wyczuwalna i jestem przekonana, że w następnym Biennale będzie już można pokazać poszukiwania nowych zjawisk. Na razie mamy wyczyszczenie wystawy z naleciałości i narośli poprzednich edycji – dowód mądrej odwagi kuratorek.

Tyle pierwszych wrażeń. Subiektywnych i wyjątkowo pobieżnie obejrzanych wystaw. Tak mi siadło w Wenecji zdrowie, że do niektórych pawilonów nie zdążyłam nawet wejść. Dlatego nie będzie tradycyjnego wpisu o weneckich wygłupach i polowaniu na gwiazdy – nie miałam siły na nie polować. Gdzieś nam tylko mignął Libeskind i – polski akcent! – załapaliśmy się na prywatny mikrowykład Roberta Koniecznego. Polska reprezentacja była w tym roku wyjątkowo duża i świetnie było spotkać wiele osób, z którymi kilka dni wcześniej widzieliśmy się na Młodych do Łodzi. Nie przypominam sobie też, żeby otwarcie polskiego pawilonu spotkało się z takim entuzjazmem i oklaskami – Anko, Gosiu, Simone, gratulacje! My też mocno trzymaliśmy kciuki!

IMG_0908

IMG_0947

IMG_1037

IMG_0905

IMG_0963

IMG_0986

IMG_1013

IMG_1059

[Fot. Monika Arczyńska]

W dobrym miejscu, w dobrym czasie

Muszę przyznać, że wybierałam się na „Młodych do Łodzi” z nastawieniem głównie towarzyskim. Mimo że sama miałam prowadzić jeden z paneli tematycznych, nie do końca chciało mi się wierzyć, że dyskusja w gronie młodych architektów będzie prowadzić do głębszych wniosków niż potakiwanie głowami nad naszym ciężkim losem („Ach, ci okropni klienci! Ach, te straszne nadgodziny!”). Ewentualnie przechwalanie się najnowszymi projektami. Pomyślałam, że zrobię wszystko, aby dyskusja toczyła się w sensownym kierunku, ale jednak jechałam do Łodzi głównie po to, aby spotkać się z dawno niewidzianymi znajomymi i poznać nowych ludzi. Tym bardziej, że na liście uczestników pojawiło się sporo osób, których dokonania śledzę z zainteresowaniem i podziwem. Dlatego w piątek rano wparowałam do pofabrycznej sali, w której odbywało się wydarzenie, z szerokim uśmiechem na twarzy i doskonałym humorem. Co się okazało? Mój uśmiech z godziny na godzinę stawał się coraz szerszy, nastrój coraz lepszy, ale przede wszystkim oczy coraz większe. Ze zdziwienia. Poziom dyskusji przekroczył moje wszelkie oczekiwania, a zaproponowany temat – możliwość pracy w zawodzie dla imigrantów w Polsce – przyjęty poważnie i z ogromną dojrzałością. Tu wielkie podziękowania dla Cristiny Rodriguez Alvarez i Mikołaja Szuberta-Tecla, którzy zgodzili się przyjąć moje zaproszenie i opowiedzieli o swoich imigracyjnych doświadczeniach.

Nie obyło się jednak bez pewnych różnic poglądów – okazało się, że niespodziewanie największe emocje wzbudził panel nt. kobiet w architekturze. Rzadko zdarza mi się ostro reagować, ale nie potrafiłam siedzieć cicho, kiedy równe prawa kobiet i mężczyzn w zawodzie nazywa się „problemami Pierwszego Świata”. Zwłaszcza, gdy sala pełna jest piekielnie utalentowanych i zabójczo pracowitych koleżanek po fachu, które mówią o swoich trudnościach. W kontekście omawianych tematów była to jednak jedyna kwestia, w której mamy jeszcze w Polsce ogromnie dużo do nadrobienia. Jeśli chodzi o poziom projektowania, umiejętność koordynacji i współpracy, mobilność czy chęć eksperymentowania, nie widać już żadnych różnic między nami a Zachodem, które jeszcze kilka lat temu były bardzo wyraźne. Przypuszczam, że każdy z uczestników wyjeżdżał z „Młodych” z jakąś ważną osobistą refleksją – ja też. Jestem teraz w 100% przekonana, że znajduję się w dobrym miejscu i w dobrym czasie. Jeśli nie byłam wcześniej pewna, że wyjazd do Polski był dobrym pomysłem, to teraz nie mam już żadnych wątpliwości. Czuję, że to tu dzieje się teraz najwięcej ekscytujących rzeczy i że mam możliwość realnego wpływu na to, jak zmienia się architektura. I to nie tylko w Polsce, bo eksport umiejętności oraz doświadczenia i na Zachód, i na Wschód, był jednym z poruszanych tematów.

Droga Redakcjo Architektury-murator:  nie jesteście tylko branżowym czasopismem. Jesteście instytucją, bez której to spotkanie nie miałoby szans osiągnąć takiego poziomu i nie mam na myśli organizacji wyrażenia, ale lata ciężkiej pracy nad kondycją i promocją polskiej architektury oraz edukowaniem polskich architektów. Dziękuję – współpraca z Wami to prawdziwy zaszczyt (i przyjemność)!

[Fot. Monika Arczyńska]

Numer 23

królestwo.jpg

Cały czas urządzamy się w biurze.  Brakuje jeszcze sporo sprzętu, ale wczoraj odpaliliśmy drukarkę, a zabójcze Helmery zapełnione są nożykami, miarkami i materiałami do makiet. U nas zawsze musi być nieco dramatycznie (być może powinnam założyć kolejną serię pod tytułem „Jak wykończyć biuro wykańczając i siebie”) – tym razem główne problemy mieliśmy z internetem oraz ze stołami, których nagle zabrakło w IKEA. Chociaż początkowo miałam pewne wątpliwości odnośnie wyprowadzenia pracowni z domu (jak ja teraz wstawię pranie w czasie pracy?), doceniam, że w końcu dom zaczyna kojarzyć mi się z domem i odpoczynkiem, a nie głównie z pracą. Więcej się ruszam, jesteśmy w stanie zrobić zakupy w drodze do domu, a poza tym nareszcie chce mi się gotować. Wcześniej jakakolwiek czynność w kuchni kojarzyła mi się z kolejnym obowiązkiem.

Miejsce okazało się kapitalne – w okolicy jest zielono, cicho i pięknie. Budynek swoje najlepsze lata ma już zdecydowanie za sobą, ale za to jest całkiem przyjemnie i dość rozrzutnie, jeśli chodzi o przestrzeń, zaprojektowany – na każdym piętrze znajduje się zaledwie kilka pokoi. Mieściło się tu kiedyś Biuro Projektów Budownictwa Wiejskiego i Miejskiego, a teraz jesteśmy trzecią czy czwartą pracownią architektoniczną w budynku. Lubię jego peerelowski klimat (lastryko, lamperie, winda wyłożona drewnopodobnym laminatem), z którym niestety kompletnie nie grają wyremontowane niedawno toalety z tapetą w… kwiatki. Za to widoki, piękne nawet z toalet, rekompensują te estetyczne braki. To jedno z najbardziej zielonych miejsc w Górnym Wrzeszczu, praktycznie na skraju lasu. Śpiewają ptaki, pachną bzy i wszędzie jest blisko, także na Politechnikę. A poza jesteśmy w samym centrum, niedaleko naszego ulubionego baru mlecznego, gdzie serwowane są najlepsze na świecie naleśniki z twarogiem.

Ale najlepsze jest coś zupełnie innego. Otóż nasze biuro ma numer… 23! Liczba par chromosomów u człowieka,  liter w alfabecie łacińskim, numer bloku, w ktorym uwięziona była księżniczka Leia w „Gwiezdnych Wojnach”, liczba ciosów sztyletem, od których zginął Juliusz Cezar – można by długo wymieniać. Nie zdawałam sobie sprawy, że ta sprawiająca niewinne wrażenie liczba pierwsza ma aż tyle ukrytych znaczeń, ale mam nadzieję, że będzie dla nas szczęśliwa.

[Fot. Łukasz Pancewicz]

Majówka po wiedeńsku (na sześć liter)

 

Ktoś mnie kiedyś próbował przekonać, że Wiedeń jest nudny. Trudno mi było polemizować – byłam tam wcześniej tylko raz w życiu, gdzieś na początku liceum, na dodatek tylko przejazdem w drodze do Włoch, przez kilka godzin, więc nie miałam okazji, aby wyrobić sobie opinię na ten temat. Pamiętam, że padało, a najważniejszym punktem wycieczki było wzgórze Kahlenberg i opowieści o odsieczy wiedeńskiej, które w ogóle mnie nie interesowały (szczerze mówiąc, teraz interesowałyby mnie jeszcze mniej). Zafascynowała mnie za to spalarnia śmieci projektu Hundertwassera i Haas Haus Holleina – wtedy jeszcze szczyt nowoczesności i projektowej odwagi. I chociaż Wiedeń, właśnie podczas tek licealnej wycieczki, był pierwszą europejską stolicą, jaką miałam okazję zwiedzić, bladł w porównaniu z kolejnymi punktami wyjazdu – Wenecją, Rzymem i Florencją. Potem śledziłam oczywiście co się tam dzieje w architekturze, zwłaszcza w mieszkalnictwie i organizacji przestrzeni publicznych, ale domyślałam  się, że opinie o rzekomej nudzie mogą mieć w sobie sporo prawdy. Wiedeń znajduje się na szczycie rankingów miast zapewniających najwyższą jakość życia i tak to już jest, że najlepiej mieszka się w niezbyt ekscytujących, ale dobrze i wygodnie zorganizowanych ośrodkach.

Postanowiliśmy to sprawdzić i wyskoczyliśmy na majówkowe przeszpiegi. Co się okazało? O żadnej nudzie nie ma mowy! Owszem, pogoda nas rozpieszczała, ale wierzę, że nawet podczas deszczu w Wiedniu nie da się nudzić. Może nie wypada się do tego przyznawać, ale przez słońce zrezygnowaliśmy z wystaw i muzeów. Przeszliśmy kilometry ulic z Mariahilfer Strasse na czele (to pod kątem projektu dla Starowiejskiej w Gdyni, nad którym obecnie pracujemy), pojechaliśmy do Aspern Seestadt i Nordbahnhof, żeby zwiedzić nowe osiedla, pooglądaliśmy Loosy, Holleiny oraz Zahy i objadaliśmy się strudlami, sznyclami i kluskami z makiem. Pierwszego maja podskoczyliśmy do Karl-Marx-Hof, a wieczory spędzaliśmy popijając lokalne piwa i wina nad pięknym, modrym kanałem Dunaju, w tym na jednej z najlepszych miejskich plaż, jaką miałam okazję odwiedzić. A te kawiarnie, te targi, te parki… jeśli Wiedeń faktycznie uważany jest za mało ekscytujący, życzę wszystkim miastom takiej nudy.

 

[Fot. Monika Arczyńska, Łukasz Pancewicz]