Monthly Archives: Kwiecień 2014

Holenderskie déjà vu

www.staatgronongen.nl
Pogoda była dziś tak piękna, że ostatnią rzeczą, o jakiej marzyłam, to siedzenie w ciemnym audytorium. Ale ponieważ nie codziennie przyjeżdża do Gdańska Erwin Olaf, popędziłam na na jego wykład zorganizowany z okazji wernisażu wystawy jego prac. Gdyby ktoś się zastanawiał, dlaczego na architektoniczno-miejskim blogu piszę o fotografie i to takim, który wcale nie robi zdjęć budynków, już wyjaśniam.

Erwin Olaf ma doświadczenie we współpracy z architektami, o czym wspomniał również na dzisiejszym wykładzie. Pokazywał zaprojektowaną przez Koolhaasa publiczną toaletę w Groningen, do której przygotował zdjęcia nadrukowane na elewacjach (na zdjęciu). Zestawienie „Koolhaas&WC” już brzmi na tyle groteskowo, że do osiągnięcia szczytu absurdu faktycznie brakowało tam jeszcze znanego fotografa, ale toaleta nie była przypadkowym zleceniem. W ramach festiwalu pod hasłem „miasto jako scena” powstało wówczas wiele publicznych obiektów o podobnej skali. W architektonicznej biografii Erwina Olafa pojawia się również polski akcent: przygotował niebieski kolaż na sufit w Ambasadzie Królestwa Niderlandów w Warszawie, projektu Erika van Egeraata.

Na wykładzie poczułam się, jakbym przeniosła się w czasie o ponad dekadę, do okresu, kiedy studiowałam w Delft. Nie tylko dlatego, że Olaf wygląda jak stereotypowy Holender (wysoki, smukły i chyba nigdy się nie zestarzeje), mówi z charakterystycznym dla Holendrów akcentem oraz ma typowo holenderskie poczucie humoru (bardzo bezpośrednie i lekko złośliwe). Okazało się, że Holendrów łączy coś jeszcze: podejście do projektowania, bez względu na dziedzinę – architekturę lub fotografię. Podstawą jest zawsze wyrazista, łatwa do zamknięcia w kilku słowach lub diagramie idea. Często jest oparta na intuicji lub znaleziona na podstawie prostych skojarzeń, a później rozwijana konsekwentnie aż do bólu. Tego nauczono mnie w Delft – tak intensywnego myślenia o problemie projektowym, aby po usłyszeniu jakiegoś hasła lub obejrzeniu obrazu, często w najmniej oczekiwanym momencie, wpaść na pomysł, który można rozwinąć w wyrazistą koncepcję. Dokładnie o tym opowiadał dziś Olaf, na przykład w kontekście propozycji wydania 32-stronicowego albumu – standardowy, drukowany obustronnie, miałby 64 strony, ale przecież można zadrukować co drugą, żeby przygotować mniej zdjęć. Wpadł na pomysł tematu, kiedy w radiowej audycji wspomniano, że przecież szachy mają dokładnie 32 figury, więc powstała seria zainspirowanych tą grą fotografii. Niektóre z jego koncepcji wydają się niekiedy banalne lub nawiązują do mocno wyeksploatowanych plastycznych motywów. Sam Olaf przyznał, że fotografia wydaje mu się bardzo ograniczonym medium – zdjęcie można wyeksponować w przestrzeni lub wydrukować w albumie albo gazecie, ale jego odbiór trwa zaledwie moment. Dlatego poszukuje innych środków wyrazu, m.in. filmu i to również brzmiało jak wyznanie holenderskich architektów. W czasach, kiedy oczy całego architektonicznego świata były skierowane w stronę Niderlandów, a w branżowych magazynach królowały projekty MVRDV, NL Architects czy UN Studio, oni również mieli wrażenie, że w projektowaniu wszystko już było i można albo reinterpretować dawne wzorce, albo poszukiwać innowacyjnych rozwiązań w zupełnie niebudowlanych obszarach – rzeczywistości wirtualnej, parametryczności czy teorii.

Również w Holandii po raz pierwszy usłyszałam o filmach Jaques’a Tati – stanowiły „lekturę obowiązkową” dla wszystkich studentów architektury. W Instytucie Architektury w Rotterdamie była nawet zorganizowana wystawa prezentująca modele scenografii i prawdziwych budynków, które pojawiały się w jego filmach. Erwin Olaf również wspomniał dziś o swojej fascynacji tym reżyserem – nie miałam zresztą co do tego żadnych wątpliwości po obejrzeniu jego krótkiego filmu „The Latest Fashion”. Czy nie przypomina tej sceny z „Mojego wujaszka”?

Holenderska architektura poddała się recesji. Młode biura, które jeszcze dekadę temu działałyby prężnie, bankrutują lub poszukują alternatywnych źródeł utrzymania. Realizowane projekty są bardziej konserwatywne niż kiedykolwiek wcześniej. Każde euro przeznaczone na budowę jest dokładnie analizowane, co ma w sumie pozytywny uboczny skutek – budynki w końcu modernizuje się zamiast wyburzać i zastępować nowymi. Dzisiejszy wykład pokazał, że fotografia jest jednak, pewnie w racji znacznie mniejszych budżetów i sytuowania się gdzieś pomiędzy światem sztuki a komercji, bardziej niezależna od architektury. Erwinowi Olafowi udało się, w przeciwieństwie do holenderskich architektów, utrzymać zarówno „superdutchową”* świeżość twórczych poszukiwań, jak i typowe dla holenderskiego projektowania poczucie humoru. Czy kiedy minie kryzys, przyjdzie czas na architekturę?

* określenie używane wobec najbardziej progresywnych holenderskich biur projektowych z przełomu XX i XXI w. Pochodzi od „Superdutch” – tytułu książki Barta Lootsma (Princeton Architectural Press, 2000).

[zdjęcie ze strony Groningen http://www.groningenstad.nl]

Wielki Piątek

jajo_SLC

Wielki Piątek – Droga Krzyżowa. To o krzyżu dziś będzie.

Rok 2005, miasteczko Sz., prezentacja burmistrzowi i jego świcie koncepcji cmentarza komunalnego z domem przedpogrzebowym i kaplicą. Pierwsze zlecenie w życiu, otrzymane po wygranym konkursie. Architekt (ja) świeżo po studiach, bardzo przejęta, kostium, szpilki, poważna mina.

Burmistrz: A gdzie tu jest krzyż na tej kaplicy?
Architekt: Panie burmistrzu, to cmentarz komunalny, będzie służyć ludziom wszystkich wyznań, więc niewłaściwe byłoby eksponowanie wyłącznie katolickich symboli.
Burmistrz (lekko wściekły): E tam, komunalny. Krzyż musi być! Jak największy!
Architekt (z coraz większą bezsilnością): Panie burmistrzu, jak się pan tak upiera, to może go zakamuflujemy, tak jak Le Corbusier, wielki francuski architekt szwajcarskiego pochodzenia, zrobił w klasztorze La Tourette – drzwi zamknięte, nie ma krzyża, drzwi otwarte – krzyż jest. I wilk syty, i owca cała, bo kto nie chce krzyża, to go nie zobaczy, a kto chce, będzie go widział.
Burmistrz: Co mi tu pani z jakimiś bezbożnymi Francuzami wyskakuje, mówię, że bez krzyża cała kaplica nieważna! Na dachu niech będzie, na dachu!
Architekt: Panie burmistrzu, a niekatolicy? Jak to tak – będą żegnani pod wielkim krzyżem?
Burmistrz: A co oni mnie obchodzą.

Z życzeniami, żeby każdego z nas obchodzili i katolicy, i niekatolicy, wszystkiego dobrego na Święta.

Suweniry

P1010070 (2)

Przyznam się do czegoś: mam kota na punkcie pamiątek dla turystów. Im koszmarniejsze, tym lepiej – suweniry to disco polo dizajnu, więc muszą być kiczowate i już. Breloczki, kule śnieżne i magnesy na lodówkę obowiązkowo muszą również być tanie, bo kto wydawałby fortunę na coś, co i tak zaraz wyląduje w szufladzie. Nie kupuję ich, ale kiedykolwiek odwiedzam nowe miasto, nie mogę się oprzeć ich oglądaniu. Spaceruję od sklepu do sklepu i urządzam w każdym z nich konkurs na najbardziej tandetną pamiątkę. Oczywiście najbardziej fascynują mnie suweniry inspirowane architekturą oraz miniatury budynków – atrakcji turystycznych. Ciekawe, ile milionów gipsowych i plastikowych wież Eiffla jest rocznie przywożonych z Paryża? Paskudna miniaturka ze zdjęcia pochodzi z Piazza dei Miracoli w Pizie – ostentacyjny napis MADE IN ITALY miał ją pewnie wyróżnić spośród wszechobecnej chińszczyzny albo skojarzyć z włoskimi markami, bo brzmi jak prosto z metki Dolce & Gabbana.

Wśród tego potwornego, ale uzależniającego kiczu, są dwie wyjątkowe kategorie: upominki dla architektonicznych nerdów oraz sklepy muzealne. Te pierwsze grzeszą często estetycznym przegięciem, dlatego chyba najmniej pretensjonalnie wypada w tej kategorii to, co najprostsze lub najdowcipniejsze. Na przykład zabawki – serie LEGO w kształcie znanych budynków albo papierowe modele do wycinania i składania (przy czym dla nerdów tylko modernizm wchodzi w grę). Albo nie tyle zabawki, co zabawy i to dla odmiany językowe – czy wykonana z mydła miniatura Opery w Sydney nie jest kapitalną interpretacją „opery mydlanej”? Mam pewne wątpliwości, jak w tym kontekście odnieść się do ceramicznych modeli warszawskich budynków z PRL autorstwa Magdaleny Łapińskiej. Ponieważ w serii pojawiają się również obiekty, które już nie istnieją (m.in. mój ulubiony Supersam), są nacechowane pewną pogrzebową sentymentalnością, a jednocześnie to zupełnie niefunkcjonalne przedmioty, które można co najwyżej postawić na półce, jak kulę śnieżną z Disneylandu. Ale chyba właśnie o te ambiwalentne znaczenia chodzi. Jest w nich coś kojarzącego się z obrzędami religijnymi w ich duchowości przemieszej z kiczem, więc ceramiczny model śp. Supersamu może stanowić idealną bazę dla domowego ołtarzyka utraconej architektury. W sam raz dla archinerda.

Z kolei wersje muzealnych upominków może nie zawsze są bardzo wysmakowane czy oryginalne, ale przynajmniej pozbawione brokatu. W końcu sztuka wysoka zobowiązuje. Mona Lisa na T-shircie, Wenus z Milo na zeszycie – nudy, prawda? Za to w muzeach zlokalizowanych w budynkach-ikonach zdarzają się często pamiątki architektoniczne. Na przykład w nowojorskim Muzeum Guggenheima można kupić kubki inspirowane budynkiem, a w filii w Bilbao – biżuterię inspirowaną budynkiem Gehry’ego. Przykład muzeów Guggenheima nie jest tu przypadkowy – rozpoznawalność marki tych instytucji w zestawieniu z ikonicznością ich siedzib sprawia, że odniesienia do tych właśnie obiektów tracą zarezerwowaną dla achitektów hermetyczność i stają się zrozumiałe dla wszystkich (a właśnie nowojorskie muzeum znajduje się na szczycie opublikowanej niedawno listy najczęściej fotografowanych miejsc na świecie).

Ale po co ja o tym wszystkim w ogóle piszę? Dlatego, że mam do rozpowszechnienia informację dla dizajnerów i artystów. Muzeum Palestyny, którego przyszła siedziba powoli wyłania się z ziemi (otwarcie w przyszłym roku), ogłosiło, że potrzebuje projektów suwenirów. Pamiątki będą docelowo sprzedawane w sklepie muzealnym. Istnieje pełna dowolność w kwestii „repertuaru” (zabawki, akcesoria, artykuły papiernicze itp.), ale upominki muszą być zainspirowane Palestyną i tam produkowane. Zespół, który właśnie intensywnie pracuje nad programem, kładzie duży nacisk na współczesny język zarówno przyszłych wystaw, jak i architektury oraz dizajnu, więc bardzo zachęcam do złożenia aplikacji.

[fot. Monika Arczyńska]

Prysły zmysły?

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

„Architektura w impasie: czy potrzebujemy nowej estetyki?” – pod takim tytułem odbyła się kilka dni temu kolejna debata w gdańskim Instytucie Kultury Miejskiej. Jednym z głównych poruszanych wątków był zarzut, że współczesna architektura jest bezduszna i pozbawiona życia. Ale jakiego życia? Podczas dyskusji okazało się, że prawie każdy ma zupełnie inne, subiektywne zdanie na ten temat.

Dla mnie „życie” architektury, w kontekście czysto estetycznym, to dwie powiązane ze sobą sprawy: zapisana w obiekcie historia i zmysłowość. Historię stosunkowo trudno „wprojektować” w budynek, bo wiąże się najczęściej ze śladami użytkowania. To połysk często dotykanej mosiężnej klamki, zagłębienie w wytartym kamiennym progu, skrzypienie drewnianych podłóg czy wilgotny zapach piwnicy. W nowym budynku można jednak zapisać inne historie – np. w odbitych w betonie śladach ręcznie układanych drewnianych szalunków. Widać wówczas nie tylko pracę ludzkich rąk, ale rownież włókna i sęki drewna – w zupełnie świeżej skorupie budynku zachowanych może być kilkadziesiąt lat istnienia lasu i doświadczenia rzemieślnika. Z kolei zmysłowość jest wpisana w każdy projekt. Prawie każdy, bo syropianowe pudełka są jej prawie pozbawione, ale współczesna architektura działa mocno sensualnymi środkami. Wyciąga je często na pierwszy plan – minimalistyczna kamienna ściana czy szlachetnie starzejąca się metalowa okładzina potrafi zadziałać na zmysły mocniej niż tradycyjna elewacja z oknami i gzymsami. Podczas gdy niektóre efekty można przewidzieć już na etapie doboru materiałów i formy, inne ujawniają się w całej okazałości dopiero po realizacji: gra światła, intensywność zapachu drewna, połysk mokrego od deszczu kamienia. Zmysłów mamy kilka, ale w odbieraniu architektury dominuje jeden – wzrok (pisał o tym m.in. Juhani Pallasmaa w „Oczach skóry”). Może to kwestia oglądania budynków głównie na zdjęciach, a może gubienia wrażliwości? Albo raczej jej niedoceniania, bo zmysły działają na poziomie, który nie wymaga intelektualnego przygotowania do odbioru dzieła architektonicznego. Tak myślałam na początku studiów, po przeczytaniu  „Odczuwania architektury” Rasmussena. Doszłam wtedy do wniosku, że to strasznie banalna książka z paroma  trafnymi w sumie spostrzeżeniami, ale przecież do podobnych wniosków każdy, niekoniecznie architekt, mógłby dojść samodzielnie. Okazało się jednak, że umiejętność odbierania architektury wszystkimi zmysłami zostaje z czasem zdominowana przez chłodną analizę rozwiązań projektowych. Regularnie wracam więc do Rasmussena i świadomie używam w projektowaniu pewnych opisanych tam założeń.

Jedno z największych architektonicznych rozczarowań mojego życia było związane właśnie ze zmysłowym odczuwaniem budynku. Miałam okazję zwiedzić tylko jeden budynek Tadao Ando – pawilon konferencyjny na kampusie Vitry w Weil am Rhein. Spośród wszystkich zlokalizowanych tam znanych obiektów właśnie tego nie mogłam doczekać się najbardziej – żadna Zaha, żaden Gehry nie ekscytował mnie nawet w połowie tak mocno, jak prosty klocek Ando. Oczekiwałam chłodu – nie tylko prostej, niemal pozbawionej detalu formy, ale przede wszystkim zmysłowego zimna betonu, które wydawało się promieniować nawet ze zdjęć budynku. A tam niespodzianka – ponieważ wszystkie budynki na terenie Niemiec muszą spełniać wymagania lokalnego prawa budowlanego, które określa oczywiście również przenikalność termiczną ścian, mój upragniony chłód diabli wzięli. Wszystko było ocieplone i to tak, że całą izolację ukryto w betonie. Gładziłam z niedowierzaniem ścianę po ścianie i żadna nie była ani odrobinę chłodna. Oszustwo!

Gładzenie i wąchanie to dla mnie w każdym razie nieodłączne elementy odbierania architektury. Podczas każdego wyjazdu rozbawieni znajomi robią mi zdjęcia, takie jak powyższe, na którym przytulam się do okładziny z cortenu gdzieś w Barcelonie. Do niektórych ekscesów wolę się nie przyznawać, ale dopóki policja nie ściąga mnie z elewacji, których koniecznie muszę dotknąć, nie są chyba jeszcze zbyt ekstremalne. Ale kiedy mam do czynienia z rzemieślniczymi detalami, które łączą kamień, drewno albo metal, to naprawdę nie mogę się powstrzymać. W Wenecji i Weronie gładzę Carlo Scarpę, w Pradze Plečnika – aż się boję jechać do Lublany, bo tyle tam jego budynków do pomiziania…

[fot. Łukasz Pancewicz]

Detroit

IMG_0943

Po obejrzeniu dziś „Detropii” w Instytucie Kultury Miejskiej przypomniała mi się wizyta w Detroit dwa lata temu. „Motown” było jednym z najważniejszych punktów pięciotygodniowej podróży przez Stany, do której na pewno będę nieraz wracać na blogu. Oglądałam wcześniej filmy dokumentalne i wysłuchałam wielu wykładów na temat tego umierającego miasta, ale czułam, że to miejsce, które trzeba zobaczyć na własne oczy. Zwiedziliśmy z Łukaszem główne architektoniczno-urbanistyczne „atrakcje”, chociaż z uwagi na poziom rozkładu i dewastacji miasta to określenie brzmi wyjątkowo ironicznie. Widzieliśmy spalone domy, zdewastowany ogromny dworzec kolejowy, ale również przykłady urban farmingu. Za kilka dolarów łapówki udało nam się wejść do zniszczonego teatru zamienionego na parking, który gra główną rolę w większości dokumentów o Detroit, a ostatnio pojawił się również w „Tylko kochankowie przeżyją” Jarmuscha. Historia głośno chichotała w tym miejscu: najpierw znajdował się tam warsztat Forda, później teatr, w którym występował m.in. Sinatra, a obecnie pod rozpadającymi się dekoracjami parkują samochody i to raczej lexusy niż fordy. Zaskoczyło nas jednak kilka rzeczy: miejskich ogródków warzywnych musieliśmy nieźle się naszukać, chociaż obejrzane wcześniej filmy sugerowały, że jest ich mnóstwo, nie spotkaliśmy żadnych artystów, chociaż podobno przenoszą się tam masowo w poszukiwaniu inspiracji i niskich czynszów, za to w żadnym z wcześniejszych źródeł nie widzieliśmy sklepów monopolowych na odludziu – strzeżonych fortec, z których bronią palną pachniało na kilometr.

Zatrzymaliśmy się w motelu w pobliżu centrum. Okazało się, że przyjmujący nas recepcjonista to Polak, kilkanaście lat starszy od nas Ślązak. Bardzo się podekscytował na nasz widok: nie dość, że Polacy, to jeszcze TURYŚCI! Turyści w Detroit – to prawie jak plażowicze na Grenlandii. Ostrzegł nas, gdzie lepiej się nie zapuszczać, chociaż w samym motelu również działy się mało przyjemne rzeczy. W dniu naszego przyjazdu wynoszono nieboszczyka, bo prostytutki zafundowały jednemu z gości złoty strzał i okradły (poczuliśmy się jak w amerykańskim filmie sensacyjnym). Wieczorem nasz polski recepcjonista stwierdził, że zamierza wpaść na chwilę do kasyna i gdybyśmy chcieli mu towarzyszyć, chętnie nas zabierze i odwiezie bezpiecznie z powrotem. Czemu nie? Nigdy jeszcze nie byliśmy w kasynie, a Vegas mieliśmy odwiedzić dopiero kilka tygodni później. Pojechaliśmy. Nasz gospodarz natychmiast po przekroczeniu drzwi kasyna stał się innym człowiekiem. Wyprostował się, postawił kołnierz skórzanej kurtki, rozluźnił krok i nawet głos mu się zmienił na bardziej pewny siebie. Wszystkie kelnerki okazały się starymi dobrymi znajomymi, „tu możecie sobie wziąć darmową kawę”, zaczęło się stawianie drinków i kombinowanie, do którego ze stolików z black jackiem usiąść. Czułam jednak w powietrzu ciężką atmosferę oraz straszną samotność i dopiero późniejsze porównanie z Las Vegas pokazało wyraźnie, na czym polega różnica. W Vegas, przynajmniej na pierwszy rzut oka, chodzi o rozrywkę – przyjeżdża się ze znajomymi, imprezuje i przepuszcza kasę. Jest też drugie dno – uzależnienia, depresja, wszystko to, co tak przerażająco pokazano w „Zostawić Las Vegas”. Jednak podczas gdy w Vegas udaje się to ukryć pod powierzchnią kiczu, złoconego plastiku i dobrej zabawy, w Detroit cała ciemna strona wybija się na pierwszy plan. Przy krupierskich stolikach siedzą ludzie, którzy z beznamiętnym wyrazem twarzy tracą fortuny, żeby chociaż na chwilę przestać odczuwać samotność i bezradność. Widać było, jak drobnymi gestami próbują osiągnąć wrażenie, że komuś na nich zależy – każdy wygrany dolar uczczony jest „żółwikiem” z wymuszonym entuzjazmem, każdy przegrany – zagranym smutkiem. Poczucie bezsilności w umierającym mieście wygłusza emocje. Ktoś przy nas przegrał kilka tysięcy dolarów, ale na jego twarzy nie poruszył się ani jeden mięsień. W tym samym kasynie był kiedyś przypadek samobójstwa na sali, dlatego kontrola przy wejściu przypominała tę na lotniskach. W toaletach na umywalkach stały stalowe pojemniki na zużyte igły. Ta infrastruktura, stworzona w celu kontrolowanego, bezdusznego wyciągania pieniędzy od ludzi, którym nie pozostała już nawet nadzieja, groteskowo kontrastowała z rozpadającą się infrastrukturą miasta, gdzie nie ma nawet  pieniędzy na oświetlenie ulic.

Dlatego nie potrafię patrzeć na degradację Detroit jako na urbanistyczny problem opuszczonych domów.

[fot. Monika Arczyńska]