Monthly Archives: Maj 2015

Archimamom wszystkiego najlepszego!

10411839_731776076891158_4077601300328519625_n

Archimamy dzielą się na dwie kategorie, przy czym do obu należą absolutnie wyjątkowe kobiety.

Pierwsza kategoria to Mama-Architekt. Charakteryzuje się umiejętnością wykonywania kilkunastu czynności jednocześnie, spania po dwie godziny na dobę oraz nadprzyrodzonymi mocami. Gdyby Superman był architektem, a nie reporterem (chociaż być może designerskie okulary Clarka Kenta zdradzają jego prawdziwe powołanie), a do tego potrafił karmić piersią, to przypuszczalnie spełniałby większość z tych warunków.

Taką wyjątkową Mamą-Architekt jest między innymi Gosia Borys, z którą mieszkałyśmy razem w pokoju 316 w politechnicznym akademiku. Gosia już na studiach miała sporo supermeńskich umiejętności (który student potrafi oddać projekt przed terminem?), a po studiach robiła superprojekty w Grupie 5 i urodziła dwójkę świetnych dzieciaków – Polę i Stasia. Obecnie razem z zaprzyjaźnionymi Mamami-Architektami prowadzi w Warszawie pracownię projektową mamArchitekci, połączoną z klubikiem dla maluchów i biurem coworkingowym mamBiuro. Idea jest genialna w swojej prostocie: chodzi o to, żeby móc pracować blisko dziecka, ale żeby jednak ktoś się nim zajmował (przypuszczam, że ciągnięcie za nogawkę i ciagłe „Maaaama! Maaaama!” nie sprzyja skupieniu). Aby pracować w ten sposób, nie trzeba wcale być architektem – można u dziewczyn po prostu wynająć biurko z opieką dla dzieci. Oprócz codziennej opieki prowadzone są tam też warsztaty „Mały architekt” – efekty pracy widać na powyższym zdjęciu. A jeśli ktoś nie ma dziecka, ale chciałby dołączyć, bo atmosfera jest przednia, a miejsce piękne, można wynająć samo biurko.

Druga kategoria Archimamy to Mama Architekta. Ta ma jeszcze bardziej przechlapane, bo nawał obowiązków pozostaje taki sam, ale dochodzą problemy innej natury. Jeśli sama nie jest Mamą-Architektem, jak ma zrozumieć, że jednak klocki będą bardziej odpowiednie dla córki niż lalki?  Musi też być zdecydowanie bardziej wyrozumiała niż inne mamy, bo cały czas jest skazana na wysłuchiwanie różnych tłumaczeń. „Nie przyjadę na Twoje imieniny, bo mam deadline. Nie będę się zdrowo odżywiać, bo mam czas wyłącznie na zalanie zupki chińskiej. Nie zrezygnuję z zarywania nocy, bo się nie wyrobię z projektem. Nie skończę dyplomu na czas, bo sa trzy konkursy do zrobienia”. I tak dalej, i tak dalej…

Wśród tych wszystkich Mam Architektów jest jedna najbardziej wyjątkowa Mama. Moja. Nigdy nie naciskała na różowe sukienki, ba, moja ulubiona przedszkolna kiecka była – uwaga! – czarna. Kiedy zamiast niańczyć pluszaki układałam klocki, a zamiast czesać Barbie wolałam im urządzać dom, nie próbowała na siłę przekierowywać mnie w stronę bardziej dziewczęcych zabaw. Teraz nie dość, że przebija się przez moje teksty o architekturze w poszukiwaniu brakujących przecinków, to doskonale wie, kto to Zaha czy sir Norman. Ściska kciuki za każdy konkurs i nie może się doczekać nowych realizacji. A kiedy widzi, że znów utknęłam nad projektami i nie mam czasu na ogarnięcie domowych spraw, potrafi zaopatrzyć mnie w wałówkę, żebym mogła spokojnie poświęcić się robocie.

Dziękuję, kochana Archimamo!

[fot. Renata Pieńkowska, dzięki uprzejmości mamArchitekci/mamBiuro]

Turystyka bjarkeingelsowa

VM_01

Od wyjazdu minął już ponad miesiąc, a ja wciąż wracam myślami do Kopenhagi. Wracam na tyle intensywnie, że na zajęciach ze studentami automatycznie przychodzą mi do głowy duńskie projekty. Kiedy podczas wykładu o narzędziach opisywania i interpretowania architektury miałam wybrać przykład diagramu wyjaśniającego, skąd wzięła się koncepcja, nie trafiło ani na Roberta Koniecznego, ani nawet na MVRDV, ale na BIG i VM Houses. Ten schemat nie mógłby być banalniejszy, ale jego siła leży w prostocie pokazania, jak kilka modyfikacji standardowego układu potrafi przełożyć się na  bogate połączenia widokowe i formę. Ale te budynki mają coś jeszcze: szalone balkony, na tle których oczywiście musiałam sobie zrobić obowiązkowe selfie. Na zdjęciach wyglądają na jakiś wyrafinowany element architektoniczny, a w rzeczywistości są bardzo racjonalnie zaprojektowane.Naliczyłam zaledwie trzy typy trójkątnych, stalowych, podwieszonych balkonów – symetryczne oraz przekrzywione na lewo i na prawo. Sprawiają wrażenie nieregularnie wystających z elewacji kolców, a wszystko dzięki temu, że ustawiono je według zasady „kontrolowanego chaosu” – nigdy nie liniują się więcej niż dwa z nich. A może liniują, tylko od patrzenia zaczęło mi się kręcić w głowie:) VM_02

[Szalone balkony]

VM_03

[Tak wygląda spokojniejsza strona] VM_04

[Lepiej niż w Jednostce Marsylskiej! Podniesienie budynku o jedną kondygację umożliwiło zorganizowanie na poziomie zero parkingu rowerowego chroniącego jednoślady przed deszczem, ścianki wspinaczkowej oraz wydzielenie świetlicy dla mieszkańców]

VM_05

[Gdzieniegdzie coś się sypie lub odpada, ale to nie jest architektura, która ma przetrwać stulecia]

Obok VM Housing (czyli w nowej dzielnicy Ørestad, dziesięć minut koeljką do centrum), stoi równie znana mieszkaniowa realizacja BIG (z JDS): Bjerget czyli Mountain Dwellings. Tarasowo schodzące mieszkania przykrywają parking. Na parking można wejść (mogą z niego korzystać nie tylko mieszkańcy budynku), więc oczywiście zaczęliśmy biegać po poszczególnych kondygnacjach, próbując zrozumieć, jak ten budynek jest w ogóle zorganizowany. Zobaczyła nas pewna wjeżdżająca właśnie samochodem pani i widząc nasze zainteresowanie oraz pewnie przyzwyczajona do przewalających się tabunów architektów, zapytała, czy studiujemy architekturę. Jak się nagle poczułam młodo:) Co odpowiedzieliśmy? „My już nie, ale nasi studenci tak”. Chyba ją to przekonało, że może warto nam pokazać więcej, a może uznała, że przydałaby się jej pomóc z wniesieniem zakupów, bo zaprosiła nas do siebie. Dopiero w jej mieszkaniu dotarło do nas, jak wyjątkowy jest ten budynek. Można się tam naprawdę poczuć jak we własnym domu ze słonecznym ogrodem, z pięknym widokiem na kanał, zieleń i domy. Właścicielka mieszkania, które oglądaliśmy, przeniosła się tam po śmierci męża z domu jednorodzinnego i stwierdziła, że w Bjerget ma wszystko to, co wcześniej w domu. Prywatność  jest zapewniona dzięki skrzyniom na rośliny (z systemem irygacji podłączonym do zbierania deszczówki – nadwyżkami są spłukiwane toalety). Są na tyle szerokie, że nie można się przez nie wychylić, żeby zobaczyć, co robią sąsiedzi piętro niżej. Aby zachować spójny wygląd budynku, zostały ustalone pewne zasady, których muszą przestrzegać wszyscy mieszkańcy. Drewna na tarasach nie wolno pomalować ani polakierować, nie można też ingerować we wspomniane skrzynie, gdzie posadzono pnącza. Opiekuje się nimi ogrodnik, który na tarasy wchodzi systemem furtek – podobno nie puka, a wcześniej nie ma ostrzeżeń, kiedy będą przycinane rośliny, więc z tą prywatnością różnie bywa:) Mieszkania w Bjerget okazały się nadzwyczaj popularne i podobno na liście oczekujących na mieszkania (z drugiej ręki) jest około stu osób. Nie tylko dlatego, że mieszka się tam świetnie, ale również z uwagi na projektanta. Okazuje się, że Duńczycy znają swoich starchitektów i mieszkanie w budynku zaprojektowanym przez Bjarke Ingelsa to niezły prestiż.

Mountain_06

[U gory schodzące tarasowo mieszkania, na dole parking] Mountain_07

[A tak ten tarasowy krajobraz wygląda od strony kanału. Nie dość, że tarasy są świetnie nasłonecznione, to jeszcze rozpościera się z nich kapitalny widok] Mountain_08

[Odjechany parking pod tarasową płytą mieszkań i winda, która z uwagi na nachylenie bardziej przypomina kolejkę górską]

Mountain_02

[Przy wejściach widać troskę o szczegóły: identyfikację wizualną i małe wycofanie, dzięki czemu na korytarzach nie walają się buty ani wycieraczki. Każde piętro ma okładziny w innym kolorze. To niby ograny motyw, ale w tym przypadku jest nawiązaniem do kolorów używanych przez Vernera Pantona – ależ ci Duńczycy mieli szczęście do świetnych designerów.]

Ale już 8 Tallet – dom-ósemka, nieco mnie przeraził swoją skalą. Obejmuje różne typy mieszkań, w tym ustawione wzdłuż krawędzi „domki jednorodzinne”, ale w najwyższych częściach sprawia wrażenie zwykłego, obłożonego aluminiowymi płytami bloku. Nietypowego co prawda, bo z zielonymi, ostro schodzącymi dachami i dynamiczną formą, również dziedzińców. Stamtąd zdjęć nie będzie, bo chociaż dziedzińce  są otwarte i każdy może zrobić sobie przez nie skrót, co przy budynku tej wielkości zdecydowanie ma dużo sensu, przy każdym wejściu znajdują się napisy po duńsku i angielsku z prośbą o uszanowanie prywatności mieszkańców, a przede wszystkim o powstrzymanie się od wykonywania fotografii. Muszą być nieźle zmęczeni przyjeżdżającymi z całego świata architektami. Jak widać istnieje nie tylko „turystyka architektoniczna”, ale też jej podkategoria – „turystyka bjarkeingelsowa”. 8 House_04 8 House_03

[„Domki jednorodzinne” wzdłuż krawędzi]

PS W drodze z lotniska podsłuchiwaliśmy uważnie, o czym opowiadał polski kierowca busa jednej z pasażerek. Oprócz standardowych komentarzy na temat poziomu życia w Danii pojawiły się wątki architektoniczne. Pierwszy dotyczył łazienek, które podobno są nieproporcjonalnie małe względem powierzchni mieszkań i domów. Drugi – pracowni architektonicznych w Kopenhadze, które według kierowcy zatrudniają polskich studentów architektury. Studenci są szczęśliwi, że mają w cv staż w znanym biurze, a biura dzięki naszym rodakom wygrywają wszystkie konkursy, a jednocześnie… mało im płacą. Ot, taki architektoniczny spisek;)

[fot. Monika Arczyńska]

Gratulacje!

szczecin

Nie rozstawałam się dziś na uczelni z komórką, żeby na bieżąco śledzić, czy są już wyniki konkursu im. Miesa van der Rohe. Przyznam, że pomimo intensywnego ściskania kciuków nie wierzyłam, że wygra Filharmonia Szczecińska, bo przecież sala koncertowa (Harpa w Reykyaviku) otrzymała nagrodę w poprzedniej edycji. Kiedy okazało się, że wygrał Szczecin, ryknęliśmy ze studentami gromkie „hurrrraaaa!”, a ja mam do teraz lekko głupkowaty uśmiech na pysku, bo nie potrafię przestać się cieszyć.

I tak się cały czas zastanawiam, czym by tu dziś wieczorem opić ten architektoniczny sukces? Najlepszy byłby jakiś biało-złoty koktajl, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Zapijanie koniaku mlekiem nie brzmi za dobrze, ale może trzeba by pokombinować z jakąś zmodyfikowaną wersją White Russian? Obowiązkowo z dużą ilością lodu, w nawiązaniu do szczecińskiej „góry lodowej”. A jeśli nie, to klasyczne bąbelki też będą odpowiednie, chociaż z uwagi na architektów pewnie lepiej sprawdzi się cava niż szampan. Oczywiście z paprykarzem szczecińskim na zagrychę:)

Co za radość!!!

Duńczycy są nowymi Holendrami

Superkilen_09

„The Danish are the new Dutch” – nie, nie chodzi o rowery. Chodzi o architekturę. Taki komentarz pojawił się na portalu Dezeen pod tekstem o kopenhaskim Superkilen.

Studenci byli niegdyś bez pamięci zakochani w PLOT, a kiedy biuro się podzieliło, maślany wzrok kierowali w stronę JDS i BIG. Najpierw nie rozumiałam fenomenu popularności tych pracowni, a Bjarke Ingels, pojawiający się WSZĘDZIE, zaczął mnie w pewnym momencie trochę drażnić. Na dodatek jego projekty wydawały mi się początkowo dość wtórne, bo świeżość i odwaga koncepcji oraz proste, wyraziste diagramy kilka lat wcześniej były charakterystyczne dla młodych (teraz już nie takich młodych) holenderskich pracowni. Z drugiej strony studenci mają prawo nie pamiętać realizacji MVRDV czy NL Architects z milenijnego przełomu… Potem nastąpił kryzys i całą tę świeżość i odwagę zasłoniło widmo niezapłaconych rachunków i projektów wkładanych do szuflady. Eksperymentuje się tam, gdzie są pieniądze – jeśli eksperyment się nie powiedzie, budynek można szybko zastąpić nowym. Stąd każdy okres słabszej koniunktury przynosi bardziej konserwatywne rozwiązania. Wcale nie twierdzę, że to niedobrze, bo stabilizacja i uspokojenie są konieczne dla zebrania sił przed kolejną eksplozją eksperymentów, a skracanie cyklu życiowego budynków to zdecydowanie mało „zrównoważona” strategia. Eksperymenty wydają się jednak zdecydowanie bardziej ekscytujące (przynajmniej dla architektów).

W końcu nadarzyła się okazja, żeby zobaczyć na żywo to „holenderskie” podejście w Danii. Podłużna przestrzeń Superkilen – częściowo parku, częściowo placu – kapitalnie reprezentuje takie projektowanie. Podczas zwiedzania przypomniały mi się dwa wykłady. Jeden z nich wygłosiła Ewa Porębska podczas Weekendu Architektury w Gdyni dwa lata temu. To było świeżo po finale konkursu im. Miesa van der Rohe, w którym Ewa była jurorką i mówiła o procesie selekcji finalistów. Opowiadała, jak trudno było oceniać ten projekt na tle typowych kubaturowych realizacji. Tu działania przestrzenne miały zupełnie inny charakter: wyczyszczono teren, pozostawiono i tylo lekko podrasowano elewacje budynków, głównie poprzemysłowych. Przestrzeń umeblowano elementami wyposażenia miejskich przestrzeni ze stron świata, z których pochodzą zamieszkujący okolice Superkilen imigranci – od lamp ulicznych, przez zadaszenia i ławki, aż do pokryw studzienek kanalizacyjnych. Jedna jest z Gdańska. Wydawało mi się wtedy, że głównych bohaterów tego miejsca – imigrantów – potraktowano nieco z góry. „Nie jesteście u siebie, bidulki, to łaskawie postawimy wam parę elementów z domu – będziecie mogli sobie popłakać za odległą ojczyzną na betonowej ławce z rodzinnej miejscowości”.

Superkilen_04

Superkilen_06

Superkilen_02

Drugi wykład to spotkanie z Marthą Schwartz, w Dublinie, przy okazji otwarcia zaprojektowanego przez nią placu w Grand Canal Dock. Żaliła się wtedy, że inwestorzy nie doceniają znaczenia architektury krajobrazu i często proponują absurdalnie niskie stawki z myślą o tym, że przecież kilka metrów trawy z rolki nie może dużo kosztować. Złośliwie komentowała: „Nie ma sprawy, zaprojektujemy Wam najpiękniejszy asfalt świata, może nawet wystarczy na farbę, żeby go pomalować”.

Superkilen_03

Ale to właśnie zrobił BIG na Superkilen. No dobra, nie zrobił tego sam BIG, tylko we współpracy z projektantami krajobrazu Topotek1 i artystami z Superflex. Asfalt i farba to prawie cały przepis na sukces tego miejsca. W części parkowej zieleń jest tak zwyczajna, jaką tylko można sobie wyobrazić. Rośnie trochę drzew, a jedyne bardziej finezyjne elementy krajobrazu to usypane pagórki z trawą. Dokładnie takie, jak na niektórych polskich blokowiskach, gdzie ziemię z wykopów pod fundamenty  pozostawiano przy blokach zamiast ją wywozić. Szybko stawały się ulubionym miejscem zimowych szaleństw na sankach.

Superkilen nie wygląda już tak świeżo, jak tuż po oddaniu. Pamiętam, że kiedy zobaczyłam pierwsze zdjęcia, nie wiedząc jeszcze nic o samym placu, najbardziej zastanawiało mnie, co to za intrygujący kolorowy materiał. Zastosowano trochę miękkich posadzek, takich, jak na placach zabaw, jest kawiarnia, teatr, centrum sportu i miejsce dla deskorolkarzy. Przez całość biegnie ścieżka rowerowa. Od momentu ukończenia w 2011 roku wszystko zdążyło się już mocno przykurzyć i zarysować, kolory na asfalcie straciły siłę rażenia (w oczy), którą miały świeżo po malowaniu, ale całość, zamiast zacząć przypominać pokolorowany śmietnik, nabrała chropowatego miejskiego charakteru. Nie wygląda w każdym razie tak plastikowo, jak na zdjęciach sprzed kilku lat.

Superkilen_01

Superkilen_08

Superkilen_05

Superkilen kosztował równowartość ok. 30 milionów złotych. Bardziej odjechana fontanna w polskim mieście potrafi kosztować 5, a tu mowa nie tylko o fontannie (jest też), ale i o 30 tysiącach metrów kwadratowych placu i parku. Ze ścieżkami rowerowymi, infrastrukturą do odpoczynku i uprawiania sportu oraz elementami umeblowania ściąganymi z całego świata. Ale przede wszystkim mowa o kapitalnej, eksploatowanej do granic możliwości przestrzeni publicznej, w której udaje się realizować idealistyczne założenie integracji mieszkańców, bez względu na ich miejsce pochodzenia i wiek.

BIG jest wielki. Dosłownie.

[fot. Monika Arczyńska, Łukasz Pancewicz]