Archimamy dzielą się na dwie kategorie, przy czym do obu należą absolutnie wyjątkowe kobiety.
Pierwsza kategoria to Mama-Architekt. Charakteryzuje się umiejętnością wykonywania kilkunastu czynności jednocześnie, spania po dwie godziny na dobę oraz nadprzyrodzonymi mocami. Gdyby Superman był architektem, a nie reporterem (chociaż być może designerskie okulary Clarka Kenta zdradzają jego prawdziwe powołanie), a do tego potrafił karmić piersią, to przypuszczalnie spełniałby większość z tych warunków.
Taką wyjątkową Mamą-Architekt jest między innymi Gosia Borys, z którą mieszkałyśmy razem w pokoju 316 w politechnicznym akademiku. Gosia już na studiach miała sporo supermeńskich umiejętności (który student potrafi oddać projekt przed terminem?), a po studiach robiła superprojekty w Grupie 5 i urodziła dwójkę świetnych dzieciaków – Polę i Stasia. Obecnie razem z zaprzyjaźnionymi Mamami-Architektami prowadzi w Warszawie pracownię projektową mamArchitekci, połączoną z klubikiem dla maluchów i biurem coworkingowym mamBiuro. Idea jest genialna w swojej prostocie: chodzi o to, żeby móc pracować blisko dziecka, ale żeby jednak ktoś się nim zajmował (przypuszczam, że ciągnięcie za nogawkę i ciagłe „Maaaama! Maaaama!” nie sprzyja skupieniu). Aby pracować w ten sposób, nie trzeba wcale być architektem – można u dziewczyn po prostu wynająć biurko z opieką dla dzieci. Oprócz codziennej opieki prowadzone są tam też warsztaty „Mały architekt” – efekty pracy widać na powyższym zdjęciu. A jeśli ktoś nie ma dziecka, ale chciałby dołączyć, bo atmosfera jest przednia, a miejsce piękne, można wynająć samo biurko.
Druga kategoria Archimamy to Mama Architekta. Ta ma jeszcze bardziej przechlapane, bo nawał obowiązków pozostaje taki sam, ale dochodzą problemy innej natury. Jeśli sama nie jest Mamą-Architektem, jak ma zrozumieć, że jednak klocki będą bardziej odpowiednie dla córki niż lalki? Musi też być zdecydowanie bardziej wyrozumiała niż inne mamy, bo cały czas jest skazana na wysłuchiwanie różnych tłumaczeń. „Nie przyjadę na Twoje imieniny, bo mam deadline. Nie będę się zdrowo odżywiać, bo mam czas wyłącznie na zalanie zupki chińskiej. Nie zrezygnuję z zarywania nocy, bo się nie wyrobię z projektem. Nie skończę dyplomu na czas, bo sa trzy konkursy do zrobienia”. I tak dalej, i tak dalej…
Wśród tych wszystkich Mam Architektów jest jedna najbardziej wyjątkowa Mama. Moja. Nigdy nie naciskała na różowe sukienki, ba, moja ulubiona przedszkolna kiecka była – uwaga! – czarna. Kiedy zamiast niańczyć pluszaki układałam klocki, a zamiast czesać Barbie wolałam im urządzać dom, nie próbowała na siłę przekierowywać mnie w stronę bardziej dziewczęcych zabaw. Teraz nie dość, że przebija się przez moje teksty o architekturze w poszukiwaniu brakujących przecinków, to doskonale wie, kto to Zaha czy sir Norman. Ściska kciuki za każdy konkurs i nie może się doczekać nowych realizacji. A kiedy widzi, że znów utknęłam nad projektami i nie mam czasu na ogarnięcie domowych spraw, potrafi zaopatrzyć mnie w wałówkę, żebym mogła spokojnie poświęcić się robocie.
Dziękuję, kochana Archimamo!
[fot. Renata Pieńkowska, dzięki uprzejmości mamArchitekci/mamBiuro]