Piwo, paternoster i galeria w supermarkecie

Ach, co to był za urlop! Tylko dlaczego taki krótki?

Ostatnie tygodnie przed wyjazdem mocno dały nam w kość i marzyliśmy o tym, aby na chwilę wypełnić głowy czymś innym niż gaszenie projektowych pożarów. Ostatnio kilka razy zdarzyło nam się z wrócić rok po roku do tego samego kraju, więc zgodnie z tą zasadą znów pojechaliśmy do Czech. Jak zwykle wybraliśmy nasz ulubiony sposób podróżowania, czyli  przemieszczanie się od miasta do miasta, wyłącznie transportem publicznym i dużo spacerowania. Krokomierz twierdzi, że przeszliśmy pieszo prawie 200km, zatrzymując się regularnie na kufle pysznego czeskiego piwa i utopence w mniej lub bardziej szemranych barach. Kufle też liczyliśmy, ale wstydzę się przyznać do ich szalonej liczby. Trasa prowadziła od Ostrawy, gdzie interesowały nas głównie tereny poprzemysłowe, przez krótki postój w Ołomuńcu, dłuższy w Zlinie (to miasto zdecydowanie zasługuje na oddzielny post), maleńki, ale piękny Kromieryż i Brno, które zachwyciło nas międzywojenną architekturą i miejską atmosferą. Jak to już z nami bywa, niby odpoczywamy od pracy, ale jednym okiem zerkamy a to na genialny system rowerów publicznych w Ostrawie (to pod kątem koncepcji, jaką przygotowujemy dla Górnego Śląska i Zagłębia), a to na funkcjonalistyczne mieszkaniówki, szukając inspiracji do projektowanego obecnie osiedla. Zrobiliśmy kilka tysięcy zdjęć fotografując jak wariaci wszystko, od butów Baty po system irygacji zielonych torowisk.

Były też małe architektoniczne przyjemności: pierwszy raz w życiu jechałam windą typu paternoster (cały czas w ruchu, gdzie wskakuje się do „wagoników” jadących w górę lub w dół) w biurowcu Baty w Zlinie. Jest cały czas użytkowana, obecnie przez pracowników znajdującego się w budynku urzędu miasta, którzy przymykają oko na turystów traktujących tę windę jako nie lada atrakcję. Niestety, nie udało nam się zwiedzić wnętrz willi państwa Tugendhat w Brnie – dwa miesiące polowania na wejściówkę nie wystarczyły, bo wizyty zarezerwowane są do końca roku. Na szczęście można wejść do ogrodu i Mies pewnie przewraca się w grobie na myśl o architektach brudzących szyby przy próbach sfotografowania wnętrz przez okna (tak, widać sporo i tak, jest bardzo luksusowo).

Największą przyjemnością było jednak przede wszystkim odkrywanie, jak bardzo Czesi „umieją w krajobraz”. Nie widać tam skrajnego wysmakowania ani nadzwyczajnych pieniędzy, raczej bezpretensjonalność i pragmatyzm. Umieją też zrobić coś z niczego – wiecie, gdzie mieści się (tymczasowo) galeria sztuki Plato w Ostrawie? W dawnym supermarkecie budowlanym. Serio. Przestrzeń jest ogromna, świetnie zlokalizowana tuż przy centrum miasta, ma wszystkie zalety budynków poprzemysłowych – jest wysoko, ze światłem od góry, w miarę neutralnie, więc obok prac site specific można prezentować tam i instalacje, i wideo. W otwartej przestrzeni oprócz wystaw mieści się m.in. zaaranżowana biblioteka, kawiarnia (z płytkami w maziaje, jak z castoramy!), a w dawnym dziale ogrodniczym patio i sala audytoryjna (tam z kolei najtańsze betonowe płytki ułożone są na podłodze). Zaraz obok KWK Promes adaptuje dawną rzeźnię na docelową siedzibę galerii.

O covidzie w Czechach chyba nikt nie słyszał (może poza Ostrawą), dlatego musieliśmy wywoływać sensację wchodząc w maseczkach na stacje kolejowe, ale z drugiej strony czuliśmy się bezpiecznie, spędzając większość czasu na zewnątrz. Muszę przyznać, że tęskniłam już za nocnym miejskim szmerem, a centrum Brna w piątkowy wieczór prawie przebiło nocne życie Dublina, a to niezwykły wyczyn. Za to powrocie od razu wpadliśmy w kierat zadań i obowiązków – dlaczego urlopy są takie krótkie i tak rzadko…

[Fot. Monika Arczyńska]

Dodaj komentarz