Monthly Archives: Kwiecień 2015

Tzw. „aktywny wypoczynek”

plakat architektour_bez sti_DRUK_CMYK

Takie urlopy to ja rozumiem. Jedni jeżdżą na narty, drudzy na żagle, a ci walnięci na punkcie architektury jeżdżą oglądać nowe realizacje albo wpadają na warsztaty projektowe. Kiedy kilka miesięcy temu otrzymałam zaproszenie do wzięcia udziału w Architektour najpierw jęknęłam z rozpaczy, że to aż tydzień urlopu, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że nie mogę sobie wciąż odmawiać tych architektonicznych odpowiedników stoków i jachtów. Przyznaję, że ostatecznie przekonały mnie trzy kwestie. Przede wszystkim to, co słyszałam o poprzednich edycjach – świetnie zorganizowane, z kapitalnymi wydarzeniami towarzyszącymi, z grupą zakręconych na punkcie projektowania studentów z całej Polski. Działo się tyle, że nie jestem w stanie wymienić tu wszystkich wydarzeń towarzyszących, a z planów zwiedzenia Książa czy Sokołowska nic nie wyszło. Hotel Sudety widziałam tylko z taksówki.

Drugi czynnik to prowadzący. W tym roku wśród tutorów znaleźli się między innymi HS99, Centrala, Kuba Woźniczka, Dariusz Śmiechowski i WWAA (Natalia i Marcin przyjechali z synami i przyznaję, że zamiast o projekty podpytywałam głównie o to, jak organizacyjnie radzą sobie z pogodzeniem obowiązków rodzinnych i prowadzeniem biura jednocześnie). Przyjemnie było znaleźć się w takim towarzystwie i posłuchać, co w tutejszej trawie piszczy, bo z uwagi na pracę cały czas czuję się nieco wyrzucona poza kategorię „polska architektura”.

A_WWAA

[WWAA czyli „2,5 tutora”]

Trzeci czynnik to lokalizacja. Nigdy wcześniej nie byłam w Wałbrzychu, a słyszałam tyle niezbyt pochlebnych opinii o tym mieście, że postanowiłam zobaczyć na własne oczy czy to prawda. I jak to Tischner mówił „są trzy rodzaje prawdy: świento prawda, tys prawda i gówno prawda” €- w przypadku Wałbrzycha to zdecydowanie ta trzecia. Tam jest po prostu przepięknie! Miasto jest położone w dolinach, otoczone górami, wszędzie widać mnóstwo zieleni, a poza tym powala fantastycznie zachowana architektura z czasów, kiedy życie tętniło i pod ziemią, w kopalniach, i w mieście. Najbardziej zachwyciło mnie Nowe Miasto, jedna z dzielnic mieszkaniowych z sielankowymi skwerami. Obecnie wyjątkowo sielankowymi, bo na południu Polski drzewa są właśnie obsypane kwiatami.

A_Rynek

A_Walbrzych

Ale największe i najbardziej pozytywne warsztatowe zaskoczenie to… studenci. Tak ogarniętych, zdolnych, pracowitych, a jednocześnie sympatycznych osób w takiej liczbie (około setki!), kompletnie się nie spodziewałam. Oczekiwałam raczej typowych warsztatowych problemów -€“ rozłażenia się zamiast pracy, cynicznego kwestionowania wszystkich decyzji bądź zbyt dużej liczby liderów przepychających swoje pomysły. Nic takiego nie miało miejsca, przynajmniej nie w grupie, z którą miałam przyjemność pracować. A grupa trafiła mi się absolutnie wspaniała: czternaście fantastycznych osób z różnych części Polski, w tym dwoje  moich byłych studentów z Gdańska. To były moje pierwsze warsztaty i przyznaję, że miałam lekkie obawy, jak to wszystko będzie wyglądało. Po pierwszej dyskusji może jeszcze nie panikowałam, za to przestraszyłam się, jak wyrobimy się czasowo, bo po kilku godzinach dyskusji o zadanym obszarze nie doszliśmy do żadnych konkretnych wniosków. Szybko okazało się jednak, że niecałe cztery popołudnia wystarczyły, aby wymyślić koncepcję, ustalić rozwiązania przestrzenne i program, zrobić makietę oraz – to wypadło szczególnie dobrze – przygotować prezentację. Podczas semestralnego projektu, jaki zwykle prowadzę, jest czas, żeby nauczyć się nowych umiejętności. W warsztatach chodzi przede wszystkim o pracę w grupie, a ponieważ czasu jest mało, trzeba jak najefektywniej wykorzystać to, co każdy w grupie już potrafi. Zaczęliśmy od przedstawienia się -€“ każdy opowiadał nie tylko o sobie i własnych zainteresowaniach, ale także o mocnych stronach. Okazało się, że skład sprawdził się idealnie, bo mieliśmy i osoby zainteresowane głównie projektowaniem w skali architektonicznej, studentów o zacięciu urbanistycznym, społecznym, ale także specjalistów od makiet i animacji. Podział obowiązków okazał tak doskonały, że nikt ani przez chwilę nie kręcił się bezczynnie, a cały projekt udało się przeprowadzić bez paniki, że zaraz skończy się czas. Ostatniej nocy wszyscy spali po kilka godzin, chociaż baliśmy się zarwania nocy. Pod koniec studenci żartowali, że chyba powinni założyć biuro, bo tak im się dobrze razem pracuje. Mogłabym taką pracownię prowadzić:) Obyło się bez zbędnych animozji, nikt się na nikogo nie obraził, nikt nie trzaskał drzwiami, za to czuło się, że wszyscy grają w jednej drużynie. Ostatniego dnia każdy w zespole miał tak precyzyjnie ustalony zakres pracy, że w pewnej chwili usłyszałam żartem, że… grupa już mnie nie potrzebuje. O to właśnie chodziło! W ciągu zaledwie kilku dni ekipie udało się przygotować konsekwentny, mocno osadzony w wałbrzyskich realiach projekt, a do tego przedstawić go w kapitalnej prezentacji (można ją zobaczyć tutaj, a wkrótce wystawa projektów będzie prezentowana na wydziałach architektury). Po ostatecznych przeglądach mnóstwo osób przyszło z gratulacjami i wszyscy czuliśmy, że udało się odwalić kawał dobrej roboty. Jestem z Was bardzo, bardzo dumna!

A_Ekipa przy pizzy

[Grupa 6 przy pizzy…]

A_Ekipa przy pracy

[…i przy pracy]

Przy okazji wydarzyła się dość komiczna sytuacja. W wałbrzyskiej edycji Architektour te same tematy były opracowywane przez dwa zespoły. Naszą lokalizacją, starą winiarnią w okolicach wałbrzyskiego rynku, zajmowała się równolegle grupa prowadzona przez WWAA. Proszę sobie wyobrazić nasze zaskoczenie, kiedy wpadając ostatniego dnia rano na „konkurencję” pstrykającą zdjęcia makiety odkryliśmy, że… oba projekty są prawie identyczne. Zarówno w ogólnych założeniach wykorzystujących spadki terenu, jak i w takich szczegółach, jak pozostawienie tej samej ściany ruin winiarni i dodanie mniejszych kubatur. Ba, powtarzała się nawet większość użytych w makiecie materiałów! Studenci najpierw zaczęli podejrzewać jakieś szpiegowskie praktyki, ale rzecz jasna nic takiego nie miało miejsca. Za to zaskoczona tym zbiegiem okoliczności grupa dodatkowo zmobilizowała się, żeby czytelnie przedstawić, skąd wzięła się koncepcja i dlaczego ostateczny przestrzenny efekt jest taki, a nie inny. Wyszło fantastycznie. Okazało się, że punkty wyjścia dla obu projektów były całkowicie odmienne i ostatecznie doszliśmy wspólnie od wniosku, że obie koncepcje można by zintegrować w jedną.

A_Prezentacje

A_WWAA_projekt

[Znajdź różnice:)]

Oczywiście oprócz intensywnej pracy był czas na dyskusje przy winie -€“ i z innymi tutorami, i ze studentami. Te drugie były szczególnie ważne, także dla mnie. Nie dość, że entuzjazm studentów jest zaraźliwy, to podyskutowaliśmy sobie przy okazji o edukacji architektonicznej. Ostatniego dnia po prezentacjach spadło kompletnie ciśnienie i gdzieś zniknał podział student-prowadzący. Poza tym miło było usłyszeć, że najgorszy moment warsztatów to powrót.

I wiecie co? Po tych wałbrzyskich doświadczeniach już się nie martwię o przyszłość polskiej architektury.

PS Ten warszawsko-radomsko-wrocławsko-wałbrzyski tydzień miał swoją chorzowsko-katowicką kontynuację w weekend. Ale o tym wkrótce, żeby nikogo nie zamęczać zbyt długimi postami, tym bardziej, że w kolejce czekają jeszcze kopenhaskie. Kolejna cudowna klęska urodzaju!

[Fot. Monika Arczyńska]

Kronika towarzyska

img_8061

Uff, jak dobrze w końcu się wyspać. Co prawda ominęły mnie szaleństwa na parkiecie na pierwszej imprezie warsztatów Architektour, ale po warszawsko-radomsko-wrocławsko-wałbrzyskim maratonie i pobudce o 06:30, żeby jeszcze przed wyjazdem do Wałbrzycha odwiedzić jedną budowę, padłam na łóżko i już. Takich padnięć na łóżko w miniony weekend było więcej, a zaczęło się od piątkowej gali rozdania nagród w konkursie „Życie w architekturze”.

W temacie gali, a zwłaszcza tego, co po gali, podpisuję się pod wszystkim, co napisał na swoim blogu Robert Skitek. Z Robertem pierwszy raz spotkaliśmy się właśnie w Warszawie – wcześniej czytaliśmy i komentowaliśmy nawzajem posty, a teraz w końcu nadarzyła się okazja, żeby pogadać na żywo. Oprócz Roberta pierwszy raz spotkałam też m.in. Tomka Bojęcia z BlokBloga, z którym za kilka tygodni będziemy organizować w Gdańsku kolejną z BlokBlogowej serii debatę o edukacji architektonicznej w Polsce. W końcu pogadaliśmy chwilę z Romkiem Rutkowskim, bo dotychczas mijaliśmy się na podobnych imprezach, mimo że „czytamy się” nawzajem. Pomarudziliśmy trochę na temat dziwactw różnych wydawnictw, przeredagowywania tekstów i cenzury. Ale w takich przypadkach na marudzeniu się z reguły kończy, bo ten rynek, podobnie jak rynek projektowy, rządzi się swoimi prawami i z zamówieniami na teksty bywa podobnie jak z architekturą – można albo zaakceptować wymagania klienta, albo zrezygnować ze zlecenia.

blogowo

[Blogowo czyli Tomek Bojęć i Przemek Chimczak z BlokBloga oraz Marcin Szczelina z Architecture Snob]

Relacje z takich imprez to taka trochę kronika towarzyska. O realizacjach i sprawach zawodowych wszyscy są mniej więcej na bieżąco, więc najbardziej intryguje kto, z kim, gdzie i jak, czyli kto jest właśnie z kim pokłócony, kto udaje, że kogo nie widzi i kto jest właśnie dla kogo wyjątkowo przyjemny, bo ma do załatwienia jakiś interes. Wizytowniki pękają w szwach od nowych kontaktów i znów robiło mi się miło, gdy kolejne poznawane osoby przyznawały się, że zdarza im się czytać SIX LETTER CITY. Skończyło się nad ranem (oj dużo było wina, dużo), ale znów jestem zawiedzona, bo nie było ani żadnych tańców na stołach, ani żadnych sensacji. Strasznie się pilnuje to nasze rodzime środowisko. A przecież do końca zostali sami architekci, a nie żadni potencjalni klienci, przed którymi należałoby udawać nadzwyczaj poważnych projektantów.

Tempo rozdawania nagród było naprawdę ekspresowe, nie było ani podziękowań, ani wzruszeń, ani łez. Może wszyscy czuli się już tak przemaglowani przez jury po serii prezentacji w Zachęcie kilka tygodni wcześniej, że tylko z ulgą odebrali nagrody i zapozowali do zdjęcia ze statuetką. Najbardziej zdziwiło mnie jednak to, że chociaż nazwiska zwycięzców do samego końca były utrzymane w tajemnicy, nie było efektu zaskoczenia. W sumie jestem zadowolona z wyników, chociaż przyznaję, że nie widziałam wielu projektów – to w końcu „świeżynki” z ostatnich dwóch lat i to na dodatek zlokalizowane w różnych częściach Polski. Część zaległości już ponadrabiałam, katowickie nowe obiekty zamierzam zwiedzić w weekend. W każdym razie te realizacje, które dobrze znałam i co do których miałam pewne wątpliwości (jak osiedle „Nowe Orłowo” projektu Arch-Deco) nie otrzymały statuetek. Wyjątkowo mocno trzymaliśmy kciuki za Roberta i kiedy ogłoszono nominacje w kategorii „Najlepsza przestrzeń publiczna” zaczęliśmy skandować „Ski-tek, Ski-tek”, ale niestety, w kopercie znajdował się inny projekt niż zagospodarowanie nabrzeży tyskiego jeziora Paprocan. Następnym razem!

myjaki

[Pilnie strzeżone przedmioty pożądania]

IMG_8043

[Robert Skitek i Marcin Kwietowicz]

IMG_8050

[Polskie starchitekty]

IMG_8039

[I jeszcze więcej polskich starchitektów]

scianka

[Jest gala, jest ścianka. A na ściance Mariusz Ścisło i Janusz Sepioł]

Szpilki muszą się zmieścić

szpilki_male_B

Ależ intensywna ta wiosna! Wszystko nagle przyspieszyło i tak zajęta, jak teraz, nie byłam chyba nigdy. Na szczęście w międzyczasie udało mi się naszkicować parę tekstów o Kopenhadze, więc już wkrótce pojawią się wpisy o tym, jak się „żyje między budynkami” i jak się mieszka u Bjarke Ingelsa.

Ten i kolejny tydzień również jest wypełniony co do godziny. Zaczęło się wczoraj od wykładu w Europejskim Centrum Solidarności inaugurującym cykl Stacja-Transformacja, przygotowany przez Fundację Alternativa. Opowiadałam o muzeach –  konkursach architektonicznych i projektowaniu (także o takich aspektach jak ochrona przed pożarem i kradzieżą – jako pomoc naukowa posłużył fragment „Afery Thomasa Crowna”, w której Pierce Brosnan spektakularnie zwraca skradziony wcześniej własnoręcznie obraz). Jutro zaraz po zajęciach na Politechnice wsiadam do pendolino i pędzę do Warszawy na galę rozdania nagród w konkursie „Życie w Architekturze”. Zobaczymy na ile skutecznie trzymałam kciuki za ulubione projekty:)

Z Warszawy zmykam do Radomia, gdzie udało mi sie umówić na obejrzenie Mazowieckiego Centrum Sztuki Współczesnej „Elektrownia”, o którym będę pisać do nowej publikacji Międzynarodowego Centrum Kultury i „Architektury-Murator”. Potem znów wsiadam do pociągu, tym razem do Wrocławia, żeby odwiedzić Lilę i Rafała z Menthol Architects, a przy okazji wpaść na MIASTOmovie. Oraz obejrzeć kilka nowych budynków, rzecz jasna. Weekendowy wyjazd bez oglądania architektury to nie weekendowy wyjazd:)

Z Wrocławia już niedaleko do Wałbrzycha, gdzie przez cały tydzień będę tutorem na warsztatach Architektour. Zapowiada się naprawdę kapitalnie – wśród prowadzących są również WWAA, Centrala i HS99, a z wykładami wpadną m.in. Ewa Porębska i Marcin Szczelina, Mirosław Nizio i Filip Springer. Nie mogę się doczekać!

W drodze powrotnej z kolei planuję zatrzymać się w Katowicach. Nie wiem, czy wystarczy mi czasu na zobaczenie wszystkich NOSPR-ów, MCK-ów, Muzeów Śląskich i CINiBA-ów, ale zapakuję trampki, żeby móc biegać. Oczywiście znów nie wiem, jak się spakować. Wiem jedno: szpilki na galę muszą się zmieścić!

Jak tu obrzydliwie idealnie!

Kopenhaga

O Boże, jak tu obrzydliwie idealnie! Jak ohydnie ekologicznie! Jak potwornie bezpiecznie! Gdyby nie ta odrapana, pokryta graffitti Christiania, nie dałoby się wytrzymać w tej absurdalnie perfekcyjnej Kopenhadze! Oczywiście żartuję, ale to fakt, że fragmenty centrum przypominają poziomem wylizania Zurych. Na szczęście wystarczy zapuścić się kawałek dalej, żeby znaleźć fantastycznie miejskie w charakterze dzielnice do mieszkania, a nie podziwiania. Czynsze są tam niższe niż w zdominowanym przez biura, handel i usługi centrum, warzywniaki oferują nie tylko organiczne marchewki, a etniczny (bo mieszkają tam też imigranci) fast i street food smakuje jak w kraju pochodzenia i kosztuje niewielką frakcję tego, co bezglutenowe brunche w „lepszych” lokalizacjach. Te dzielnice są doskonale wyposażone w każdy rodzaj infrastruktury: z każdego punktu jest blisko do szkoły, supermarketu, przystanku komunikacji miejskiej i zieleni. I tylko wzdychać się chce z zazdrością na widok gęsto zlokalizowanych placów zabaw czy identycznych stolarek okiennych w całych kamienicach…

Bylam w Kopenhadze może z dziesięć lat temu  i wydała mi się wówczas nieco nudna, jak inne „zielone” stolice Europy. Zachwyciły mnie oczywiście ścieżki rowerowe czy system rowerów miejskich (pierwszy, jaki miałam okazję zobaczyć), ale samo miasto, pomimo fantastycznej zabudowy i położenia, zrobiło na mnie mało ekscytujące wrażenie. Teraz już wiem, dlaczego. Po pierwsze, pojechaliśmy tam sporą uczelnianą ekipą samochodami (w czasach przed ekspansją tanich linii połączenia promowe wygrywały cenowo), a Kopenhaga to miasto, które należy zwiedzać pieszo albo rowerem. Tym razem okazało się, że przez trzy intensywnego zwiedzania dni można zaledwie posmakować tego miejsca. Nie zdążyłam zobaczyć nawet wszystkich zaplanowanych dzielnic i ani jednego muzeum, a są tu prawdziwe cuda – na szczęście poprzednim razem pojechaliśmy na cały dzień do Louisiany.

Architektonicznie jest tam wszystko, po prostu wszystko, przynajmniej, jeśli chodzi o XX wiek. I to nie wspominając nawet o najbardzej współczesnych realizacjach, przede wszystkim fantastycznej mieszkaniówce oraz przestrzeniach publicznych – o Bjarke Ingelsie już szykuję specjalny wpis. Jeden z najbardziej znanych przykładów ekspresjonizmu (i jeden z niewielu zbudowanych w tym stylu obiektów sakralnych), kościół Grundtviga, musiałam teraz koniecznie zobaczyć ponownie. Do budowy użyto żółtej cegły i cały obiekt – wszystkie posadzki, podpory i detale – oparty jest na jej module. Rozmawialiśmy przez chwilę z mieszkańcem otaczającego obiekt malowniczego założenia mieszkaniowego, zrealizowanego równolegle z kościołem (wyprowadzał akurat psa na spacer – mój Boże, dać się wysikać psu w takim otoczeniu???). Opowiadał, że oprócz turystów i tłumów architektów, którzy przyjeżdżają, żeby obejrzeć ten niesamowity, mroczny z zewnątrz budynek, pojawiają się też przyszli murarze, uczący się fachu na tym doskonałym przykładzie .

Grundtvig

[Kościół Grundtviga i otaczające go założenie mieszkaniowe]

W Kopenhadze można też łatwo natrafić na przykłady doskonale zachowanego międzywojennego modernizmu. Zatrzymaliśmy się w jednym z nich – hotelu Astoria z połowy lat 30., z zachowanymi ślusarkami oraz najstarszymi w mieście i nadal działającymi drzwiami obrotowymi.

Astoria

[Hotel Astoria, zaraz przy głównym dworcu kolejowym]

Ale i modernizm powojenny nie ustępuje międzywojennemu, a blisko Astorii znajduje się jeden z niewielu wieżowców w śródmieściu – hotel SAS projektu Arne Jacobsena z 1960 roku. Jest często przytaczany jako przykład Gesamtkunstwerku w architekturze (dokładnie o tym, chociaż na podstawie innych przykładów, opowiadaliśmy niedawno z Maksem Bochenkiem w Instytucie Kultury Miejskiej). Jacobsen zaprojektował tam dosłownie wszystko – od samej architektury, przez wnętrza, aż po meble i wyposażenie. Pokój 606 wygląda dokładnie tak, jak w 1960, ale i przestrzenie ogólnodostępne nie zmieniły się za bardzo. Przy najbliższej możliwej okazji trzeba się koniecznie wybrać na drinka w hotelowym lobby (najlepiej w ubraniach vintage;).

SAS

[Lobby hotelowe SAS]

Architektura to jedno, ale Kopenhaga to przede wszystkim mekka urbanistów. Oprócz wspomnianej infrastruktury rowerowej zachwyca, jak bardzo przyjazne jest to miasto również dla pieszych. Przede wszystkim dzięki ciągłości miejskiej tkanki – dzięki temu uniknięto niebezpiecznych zakamarków, a bariery takie jak linie kolejowe biegną albo w dole, z gęsto przerzuconymi mostami, albo na estakadach. Brakuje typowych zapleczowych ulic z wjazdami do parkingów lub miejsc dostaw, gdzie zawsze jest ciemno, brudno i niebezpiecznie. Ruch kołowy i pieszy bywa integrowany – w nowych osiedlach mieszkańcy mogą wjeżdżać na ciągi piesze, aby sztucznie nie odseparowywać samochodów tam, gdzie jest jest ich niewiele i ograniczenie prędkości wystarcza dla zapewnienia bezpieczeństwa.

Świetnie zorganizowano zintegrowane węzły przesiadkowe, takie jak dopiero co ukończony Nørreport (proj. Gottlieb Paludan Architects/COBE) z pokrytymi trawą zadaszeniami. Jeśli wierzyć internetowi, przewija się przez niego ok. 165 tysięcy osób dziennie. Najpierw przeanalizowano, któredy przemieszczają się największe potoki ruchu, dopiero później zabrano się za projektowanie. Ponieważ parkingi rowerowe sprawiają zawsze bardzo bałaganiarskie wrażenie (życzę naszym placom takiego bałaganu:), umieszczono je w betonowych nieckach.

Norreport

[Na pierwszym planie betonowe niecki parkingów. Na zadaszeniach rośnie trawa]

Nie jest tak, że samochodów nie ma wcale. Są, zdarzają się ulice upstrzone gęsto zaparkowanymi samochodami, poza tym miasto przecina kilka sporych arterii – pozostałości planowania przestrzennego sprzed kilkudziesięciu lat. Auta mogą wjeżdżać do centrum, ale liczbę miejsc postojowych zredukowano do minimum. Zdarzają się jednak nowe realizacje integrujące parkingi z przestrzeniami publicznymi, jak Israels Plads (proj. COBE). Na eleganckim, wyłożonym kamieniem placu nad parkingiem podziemnym, znalazło się miejsce i na boisko, i na nieckę dla deskorolkowych szaleństw. Rośnie tam zaledwie kilka drzew, stoi parę ławek, ale całość jest gęsto umeblowana sportową infrastrukturą. Okazuje się, że ogrodzenie boiska wcale nie musi być wykonane z przaśnej siatki, ba, nawet nie musi mieć prostokątnego rzutu! W dodatku może pasować do eleganckiej posadzki z kamienia i subtelnego oświetlenia. Od razu przypomniał się wrocławski Nowy Targ, który z uwagi na lokalizację wśród terenów mieszkaniowych mógłby mieć bardzo podobne funkcje, ale tam postawiono (choć jeszcze jej nie postawiono) na dekoracyjną fontannę w centrum założenia. W Polsce patrzy się na wodę w pozycji półleżącej, w Danii kopie się piłkę. Już rozumiem, skąd różnica w obwodzie talii między tymi dwiema narodowościami.Israel

[Po prawej boisko z ogrodzeniem na planie elipsy, w tle hale targowe…]

Israel_wnetrze

[…które w środku wyglądają tak]

A wniosek z tych wszystkich obserwacji jest jeden:w mieście albo jest miejsce na infrastrukturę dla samochodów, albo na infrastrukturę dla ludzi. Już kilkadziesiąt lat temu właśnie w Kopenhadze odkrył to Jan Gehl, ale to temat na osobną historię:)

[fot. Monika Arczyńska]

Jajeczna archizagadka

Wielkanoc_2015

Wróciłam właśnie z krótkiego wypadu do Kopenhagi. Przywiozłam tyle zdjęć i wrażeń, że mogłabym nie pisać na blogu o niczym innym przez kolejny miesiąc (eh, a nie zdążyłam nawet opublikować wszystkich planowanych relacji z poprzednich wyjazdów). Aby jak najwięcej czasu spędzić na zwiedzaniu, ograniczyłam okołoblogowe aktywności i wrzuciłam tylko na facebooka ostentacyjne selfie z mieszkaniówką Bjarke Ingelsa w tle. To tylko jedna z jego realizacji, do której udało mi się dotrzeć – wszystkie okazały się zaskakujące i prawie wszystkie mnie zachwyciły, chociaż znając je wcześniej ze zdjęć spodziewałam się, że zrobią na mnie zdecydowanie mniejsze wrażenie. Ale o tym na pewno wkrótce pojawi się oddzielny wpis.

W związku z wyjazdem nieco nawaliłam z życzeniami wielkanocnymi – przepraszam! W ramach rekompensaty mam dla Was wielkanocną, jajeczną zagadkę:

Który nowy polski budynek  jest jak jajko: biały na zewnątrz, a w środku złoty?

Zawsze bawiły mnie silikonowe foremki do jajek sadzonych, w różnych kształtach – myślę, że w budynku, o którym mowa, można by sprzedawać właśnie takie, jak na powyższym obrazku, jako suweniry. No chyba, że sadzone jajko nie licuje z powagą instytucji, której ten budynek jest siedzibą:) Rozwiązanie jeszcze w tym tygodniu.

[zagadka Maks Bochenek, kolaż Monika Arczyńska]