Monthly Archives: Czerwiec 2014

700m2

KRAK
Nie mogę jeszcze zamknąć tematu Biennale – prześladuje mnie przez cały czas. W czwartek wrócił przy okazji wernisażu wystawy Kasi Krakowiak „Pierwszy wstrząs ucieczki”. W skrócie: w ogromnej przestrzeni parteru gdańskiej Zbrojowni, która ma stać się w przyszłości największą powierzchnią ekspozycyjną ASP, zbudowano 700m2 szkieletu z profili do stawiania ścianek gipsowo-kartonowych. Trochę kolaż, trochę labirynt – jest tam i korytarz, i toaleta, i przewód wentylacyjny. Według opisu wystawy: Wyraźnie zaznaczone podziały zawarte w konstrukcji […] posiadają określone i bardzo konkretne wymiary przestrzeni które porządkują znane nam wszystkim pomieszczenia szkół, urzędów, kin, teatrów, biur, tj. korytarze, toalety, windy, schody, klatki schodowe. Gdyby otwarcie odbyło się przed Biennale, ucieszyłabym się pewnie, że w końcu ktoś zwrócił uwagę na te podstawowe elementy przestrzeni. Konkretne aż do bólu modele i diagramy na wystawie Koolhaasa działały jednak wymowniej niż zbudowany w Zbrojowni obiekt. U Koolhaasa są realne, zaprezentowane głównie w historycznym kontekście rozwoju technologii, ale i pokazujące ich znaczenie dla polityki, higieny czy bezpieczeństwa. W Zbrojowni te same komponenty zaznaczone są tylko geometrycznie w przestrzeni, lecz na tyle dosłownie odzwierciedlają rzeczywiste, regulowane przepisami wielkości, że łatwo odgadnąć ich funkcję. Tym bardziej, że zwiedzający zostali zaopatrzeni w mapkę wyjaśniającą, jakimi elementami architektonicznymi zostały zainspirowane poszczególne części. Znów, podobnie jak na Biennale, okazało się, w jak odmienny sposób postrzegają przestrzeń, a zwłaszcza zdefiniowaną architektonicznie przestrzeń, praktykujący architekci i artyści. Podkreślam, że „praktykujący”, bo doświadczenie określania przestrzeni najpierw wyłącznie geometrycznie, w szkicach, makietach czy komputerowych modelach, a później przekładanie tej koncepcji na język materii, zmienia zupełnie percepcję przestrzeni i to w czterech wymiarach. Jeśli komuś się wydaje, że chodząc po podobnych szkieletach na budowie skupiamy się wyłącznie na zgodności z projektem i jakości wykonawstwa, zapewniam, że tak nie jest. Nas też fascynuje zapełniająca się lub uwalniająca pustka, ubieranie budynku w kolejne warstwy (i materialne, i znaczeniowe) czy percepcja skali, która zwłaszcza podczas budowy zmienia się szczególnie dynamicznie. Dlatego pewnie każdy odwiedzający te wystawę architekt odczuje duży niedosyt, bo z pytaniami, które nasuwają się podczas oglądania obiektu w Zbrojowni, spotyka się wiele razy podczas procesu projektowania i realizacji.

Szkielet na wystawie jest zbudowany z tak cienkich profili, że można je odebrać jak linie trójwymiarowego modelu, na którym pracujemy w początkowej fazie. Model ostatecznie przekłada się na pełną, materialną formę, ale percepcja jej wielkości i geometrii zmienia się wiele razy. Najpierw, wypełniona konstrukcją szalunków i rusztowań, wydaje się absurdalnie ciasna. Niewykończona – mniejsza od zaplanowanej. Chyba każdy architekt, zwłaszcza podczas pierwszych w zawodowym życiu wizyt na budowie, zna uczucie paniki, że zaprojektowane przestrzenie są zbyt ciasne. Ale to tylko wrażenie, jakie sprawiają niewykończone powierzchnie określające wnętrze – swoimi nierównościami zabierają wizualnie sporo miejsca i pochłaniają światło, zamiast je odbijać. Niesamowity jest moment ich wykończenia, kiedy przestrzenie budynków wydają się największe. Brakuje umeblowania i użytkowników, więc dźwięk jest jeszcze słabo pochłaniany, odbijając się od ścian, posadzek i sufitów. Idealna surowość oddziałuje na zmysły mocniej niż użytkowany obiekt. Takie zjawisko miało miejsce m.in. w berlińskim Muzeum Żydowskim projektu Libeskinda. Po wypełnieniu obiektu setkami drobnych artefaktów budynek stracił pierwotną siłę symbolicznego w swojej pustce monumentu. Dobrze, że można było go zwiedzać przed zainstalowaniem wystawy, bo umeblowanie to nadanie budynkowi tylu nowych znaczeń, że niemożliwa jest niezakłócona percepcja samej geometrii. Nieumeblowany szkielet w Zbrojowni pokazuje właśnie to czyste zdefiniowanie przestrzeni, zaskakując jednocześnie skalą – to naprawdę aż 700m2?

Dlatego, koledzy architekci, zamiast oglądać wystawę, równie dobrze następnym razem na budowie możecie bardziej refleksyjnie popatrzeć na projektowane przez siebie przestrzenie. Albo skoczyć na Biennale, żeby zobaczyć, jak z podobnym zagadnieniem zmierzył się Koolhaas.

[fot. Monika Arczyńska]

Piątek wyprzedził mnie w środę

cover
Pięknie. Zamiast natychmiast wyprodukować kolejne posty o Biennale postanowiłam nieco odpocząć od tematu, a w międzyczasie Grzesiek Piątek opublikował swój artykuł w środowej Wyborczej. Chociaż nie zawsze zgadzam się z nim w różnych sprawach, tym razem większość naszych spostrzeżeń się pokrywa, zwłaszcza w kwestii pawilonów narodowych. Pokrywa się także bardzo Top 10 Guardiana z moją prywatną pierwszą dziesiątką. Może akurat japoński pawilon nie powalił mnie na kolana, ale większość z wymienionych owszem – zwłaszcza brytyjski, izraelski i belgijski. Zapraszam więc do przeczytania artykułów w Wyborczej i Guardianie, a poniżej umieszczę kilka dodatkowych, subiektywnych uwag.

Większość pawilonów narodowych wydawała się dość przewidywalna. Chociaż temat „Absorbing Modernity 1914-2014” mógł zostać zinterpretowany na tysiąc sposobów, dominowało kilka głównych strategii. Na pierwszy plan wybijały się twarde dane ułożone w katalogi lub osie czasu. Przedstawiały ewolucję modernistycznej architektury i tworzenie nowych tożsamości narodowych w projektowaniu. Zestawienie przykładów z całego świata wyraźnie pokazało, jak absurdalne wydaje się jednak mówienie o odrębnych tożsamościach, gdy styl międzynarodowy i ogólnie pojmowana „nowoczesność” przybierały wszędzie niemal identyczny wyraz. Niewielu kuratorów zdecydowało się na wystawy monograficzne, które w związku z tym wyróżniały się na tle przedstawień katalogowych (np. Bakema w pawilonie holenderskim). Do monograficznych należałoby w sumie zaliczyć również pawilon polski i niemiecki, bo oba pokazywały replikę pojedynczego budynku symbolizującego konkretny kontekst historyczno-polityczny. Niemiecki – replika rezydencji kanclerza z Bonn – to mocne uderzenie. Zbudowano ją we wnętrzu niemieckiego pawilonu, przebudowanego w latach 30. w mocno faszystowskim stylu. Chyba po raz pierwszy ten aspekt jego architektury tak mocno wybił się na pierwszy plan i po raz pierwszy potraktowano go jako wyrażenie pewnych politycznych idei. Kontrast pomiędzy tą „konotacyjną skorupą” a zawartością – transparentnym, pełnym lekkich przeszkleń, przepełnionym światłem bungalowem – potwierdzał, dlaczego właśnie modernizm stał się symbolem nowego politycznego powiewu i demokracji. Polskiego pawilonu nieco się obawiałam, bo chociaż sama koncepcja bardzo do mnie przemawiała, miałam wrażenie, że będzie zupełnie nieczytelna dla obcokrajowców. Piłsudski? Szyszko-Bohusz? Czy ktokolwiek poza Polakami ma o tym jakiekolwiek pojęcie? Okazało się jednak, że krótki opis wystarczył, żeby zrozumieć ten kontekst i westchnąć „Ach, ta skomplikowana historia XX wieku”. Żałuję jednak, że Polska, podobnie jak większość krajów byłego bloku wschodniego, skupiła się na swojej pełnej blizn przeszłości, zamiast krytycznie spojrzeć na teraźniejszość, odważnie w przyszłość, a przede wszystkim poza płot własnego podwórka. Może to nasz wschodnioeuropejski kompleks, a może jeszcze niezakończony proces godzenia się z naszą poharataną tożsamością. Nie umiemy wyjść do świata z tym, co mamy do powiedzenia o współczesności, a nagrodzona w 2008 wystawa Piątka i Trybusia była jednym z niewielu wyjątków. To zresztą najczęstszy zarzut zachodniego środowiska akademickiego wobec naszych badań, które w najlepszym wypadku mają porównawczy charakter i zawsze, ale to zawsze, odnoszą się do Polski i jej problemów (bo przecież nie rozwiązań problemów – kompleks polski nie przewiduje happy endów). Smutno potwierdziło to otwarcie polskiego pawilonu, na którym można było spotkać te same twarze co zawsze i małą, w porównaniu z otwarciami innych pawilonów grupę, w której spoza Polski przeważali ściągnięci towarzysko znajomi.

niemcy
[Modernistyczna transparentność w pawilonie Niemiec]
polska
[Polski pawilon zaraz po otwarciu]

Łotwa, świadomie przyznając się do podobnego kompleksu, zdecydowała się na ogłoszenie dość typowego dla naszej części Europy problemu. Wystawa („Unwritten”) prezentuje nie tyle samą modernistyczną architekturę, co problem jej ochrony. Sytuacja na Łotwie wygląda gorzej niż w Polsce – nawet najbardziej wartościowe powojenne obiekty nie są objęte żadną formą ochrony. Wołanie o pomoc i wsparcie w walce o zachowanie powojennego dziedzictwa na forum Biennale to szansa na krytyczny głos zza granicy ze strony środowiska, którego pozycja i prestiż być może zdziała więcej niż protesty lokalnych obrońców. Wystawa inicjuje również proces tworzenia bazy danych o wartościowych obiektach. Z kolei czescy kuratorzy skupili się na innym elemencie powojennego budownictwa – blokowiskach. Na szczęście bez kompleksów i z dystansem, dzięki czemu zamiast przekazu „Chcielibyśmy u nas zrobić to, co zrobiono we wschodnich Niemczech, ale nam nie idzie”, pokazano inwentaryzację czeskich blokowisk (skala powala!) uzupełnioną o grafiki wyjaśniające różne sposoby segregacji lub integracji funkcji w mieście.

slowenia
[Łotewskie wołanie o pomoc…]
czechy
[…i blokowiska w czeskim pawilonie]

Na brytyjską wystawę czekałam szczególnie niecierpliwie, bo do Crimsonów, holenderskiej grupy historyków architektury, od lat pałam ogromną miłością. Znaleźli receptę na to, jak pisać o historii architektury w taki sposób, w jaki holenderscy architekci robią architekturę (a Erwin Olaf fotografię, o czym pisałam tu). Nie dość, że piszą genialne książki, to na dodatek na poprzedim Biennale pokazali jedną z najlepszych, moim zdaniem, wystaw o powojennych miastach, w których górnolotne hasła przyświecające ich powstaniu obróciły się w komercyjną parodię. W tej edycji współtworzyli z FAT Architects projekt wystawy w pawilonie UK i chwała Brytyjczykom za to, że posłuchali sugestii Koolhaasa i zdecydowali się na współpracę międzynarodową. W sumie nie zaprezentowano tam nic odkrywczego, bo zestawienie planistycznych ideałów z początku XX wieku z powojennymi, ale główne założenia nawiązują do wystawy z poprzedniej edycji. Okazało się nagle, że osadzone w wiktoriańskiej jeszcze rzeczywistości koncepcje nie różnią się zbytnio od powojennych. Nawet reklamujące je grafiki są niekiedy nie do odróżnienia. Tam jednak, gdzie kończyły się idylliczne krajobrazy terenów rekreacyjnych, zaczynały się kontrasty między przedwojennymi domami a brutalizmem powojennych osiedli socjalnych. Kontrasty te udowodniły fiasko planowania polegającego na decydowaniu za mieszkańców o tym, jak ma działać ich raj na ziemi. Połączenie na wystawie poezji Blake’a z Thatcherowską twardą ręką, utopijnym Howardowskim miastem-ogrodem i brutalnością „Mechanicznej pomarańczy” zadziałało piorunująco.

uk
[Love Crimson:)]

Zaskoczyło mnie, ale też bardzo ucieszyło, że pawilon belgijski został wymieniony i na liście Guardiana, i u Piątka. Miałam wrażenie, że pozostanie całkiem niezauważony. Ani nie był wizualnie spektakularny, ani nie analizował dogłębnie żadnego problemu, ani nie opierał się na żadnych wielkich badaniach. Grzesiek zobaczył tam krytyczny głos podsumowujący obsesję standaryzacji, a Guardian skwitował go jako „Pawson does Ikea”, ale raczej z uwagi na minimalistyczną stylistykę pawilonu wypełnionego po kątach typowym mieszkaniowym umeblowaniem. Dla mnie w białych salach krążyły echa Christophera Alexandra i antropologicznego, a nie architektonicznego rozumienia kwestii zamieszkania – symboliczne zawłaszczanie, oddzielanie, wyłączanie czy aktywizowanie niewielkiej przestrzeni. Zadumałam się nad wciśniętą w kąt rośliną doniczkową, która w zależności od kontekstu potrafi rekompensować brak ogrodu, rozdzielać w pokoju strefy o różnym przeznaczeniu czy stanowić uspokajające zielone tło. Gdyby to był polski pawilon, pewnie wylądowałaby tam podwieszona pod sufitem peerelowska paprotka. Te elementy w białej, prostej przestrzeni pawilonu, odłączone od swojego ciasnego domowego kontekstu, nabrały ogromnej siły wyrazu. Nadały ludzki wymiar i znaczenie wykraczające daleko poza fizyczne i użytkowe cechy podstawowych komponentów z Koolhaasowskiej wystawy „Elements of Architecture”. Również niewielka słoweńska wystawa stanowiła ich uzupełnienie („The Problem of Space Travel – Supre:Architecture”). Koncentrowała się na architekturze podróży kosmicznych i do Koolhaasowskiego katalogu dodała m.in. śluzę w statkach i promach kosmicznych. Sugerowała, że problem nieważkości stanowi nowe, ale jak najbardziej poważne zagadnienie projektowe związane z użytkowaniem przestrzeni. Wystawa była bardzo mocno formalnie przegadana, chociaż można to było potraktować jak odwołanie do ciasnych i przeładowanych sprzętem wnętrz statków kosmicznych. Nawet jeśli temat wynikał z czyjegoś zapatrzenia na Sandrę Bullock zasuwającą przez śluzy w „Grawitacji”, ta niewielka wystawa potwierdza, że Koolhaasowska lista nie jest pełna.

belgia_pawson
[Minimalistyczny belgijski pawilon…]
???????????????????????????????
[…z odpowiednikiem naszych paprotek]

Nie rozczarowały mnie dwa pawilony, co do których zawsze mam największe oczekiwania, bo za każdym razem zaskakują mnie czymś świeżym lub niestandardowym – izraelski i rosyjski. Izrael („The Urburb”) pokazał powojenne plany rozwoju sieci osadniczej, które miały na celu rozprzestrzenienie obywateli na obszarze całego kraju. Skończyło się niemożliwym do opanowania sprawlem – to kolejna wystawa potwierdzająca, że odgórne polityczne założenia mają tendencje do okrutnych deformacji. Sposób prezentacji tej historii trafił w samo sedno – plany w różnych skalach były rysowane ploterami na rozsypanym na podłodze piasku, a następnie ścierane. Jak zamki na piasku, które potrafi zniszczyć byle fala albo utopijne miasta realizowane na pustyni. Z kolei Rosjanie mają zdolność i – biorąc pod uwagę polityczny klimat – odwagę mówić o swoich problemach w tak cyniczny sposób, że czasem zastanawiam się, czy kuratorzy po powrocie z Wenecji nie lądują w łagrach. Tym razem nie było aż tak odważnie, ale jak najbardziej ironicznie. Przyjęto stylistykę targów, na których reklamowano XX-wieczne rosyjskie architektoniczne idee i zasoby. Np. Narkomfin – symbol kolektywistycznego sposobu życia jako idealne miejsce do co-housingu albo dacze jako dodatkowa przestrzeń do składowania. Nie zabrakło blokowisk jako zabudowy mieszkaniowej, która łatwo poddaje się recyklingowi i można łatwo sobie wyobrazić, jak wyglądałaby polska wersja tego pawilonu.

izrael
[Zamki na piasku Izraela]
rosja
[Targi w pawilonie rosyjskim]
rosja_2
[Stoisko oferujące mieszkania w prefabrykowanych blokach]

Ta subiektywna lista wygląda nieco jak relacja z konkursu Eurowizji. Sugeruje to zarówno obecność Izraela w tym zdominowanym przez Europę zestawieniu, jak i śledzenie, jak w rankingach radzi sobie własny kraj. Podobnie jak w Eurowizji w wystawach narodowych na Biennale istnieją różne strategie na zostanie zauważonym wśród pozostałych pawilonów. Dobrze działa zaprzeczenie oczekiwaniom (taką metodę wybrała Rosja z przeładowaną, rozbuchaną wystawą kontrastującą z kojarzoną z Koolhaasem formalną wstrzemięźliwością) albo podążanie za nimi (stąd dużo tanich materiałów, twardych danych, ale i lekkie przymrużenie oka). Może plastikowe marmury w polskim pawilonie albo hostessy w rosyjskim są odległe od Donatana i Cleo, ale balansują na granicy ironii i powagi. Chociaż być może tę ironię widzę tylko ja – ktoś zażartował, że do patosu na otwarciu polskiej wystawy brakowało jeszcze tylko chryzantem. Ale nieważne, kto wygrał Złotego Lwa. Ważne, kto został najlepiej zapamiętany.

[Fot. Monika Arczyńska]

Wenecja mniej serio

IMG_7403_small

Ponieważ nie wszyscy czytelnicy bloga są architektami, pozwolę sobie na poprzetykanie poważnych relacji z Biennale luźniejszymi spostrzeżeniami. Dziś m.in. o zapachach Wenecji w czerwcu i dress codzie architektów oraz więcej niż zwykle zdjęć.

Wydłużenie czasu trwania Biennale, które przesunęło otwarcie na czerwiec, okazało się genialnym pomysłem. Wenecja pachniała kwitnącymi lipami i jaśminem. Dotychczasowe sierpniowe previews wypadały na okres nieznośnych upałów, więc przemiło było teraz popijać prosecco głównie dla przyjemności, a nie ochłody. A ponieważ prosecco jest serwowane na praktycznie każdym otwarciu pawilonów, a otwarcia odbywają się mniej więcej co pół godziny, łatwo sobie wyobrazić, jaka rozluźniona atmosfera panuje mniej więcej od południa. Starchitekci przemykali dość wstydliwie, bo w końcu sugestia, że ta impreza nie jest dla nich, była dość bezpośrednio wyrażona. Zaha podobno się pojawiła i słyszałam dość złośliwą plotkę o jej sposobie podróżowania po Wenecji, ale przez grzeczność nie będę jej rozpowszechniać. Za to Koolhaas był po prostu wszędzie. Wpadliśmy na niego od razu pierwszego dnia przed wejściem na wystawę, w kawiarni przy Arsenale. Potem pojawiał się na spotkaniach, wywiadach, konferencjach. Przypomina coraz bardziej Nosferatu, ale pasuje mu to idealnie. Gdybym była siedemdziesięcioletnim panem, mogłabym tak wyglądać.

Przez kilka dni przez oficjalnym otwarciem architekci dosłownie opanowują Wenecję – w ciągu dnia zasuwają między Giardini, Arsenale i innymi lokalizacjami wystaw, a wieczorami obsiadają knajpy. Pierwszego dnia można jeszcze mieć pewne wątpliwości, kto jest turystą, a kto uczestnikiem Biennale, ale sprawa szybko się wyjaśnia dzięki stałemu atrybutowi architektów – płóciennej torbie wypełnionej katalogami i ulotkami (torby to najpopularniejszy z rozdawanych gadżetów). W tym tłumie znajduje się nieproporcjonalnie wysoki odsetek nieprzyzwoicie pięknych ludzi. Nie wiem, na czym to polega, ale ta grupa zawodowa jest bardziej atrakcyjna od innych (oczywiście pomijając modelki i pływaków). Ci mniej lub bardziej piękni ludzie najczęściej ubrani są według jednego z następujących schematów:

1. Na czarno lub czarno-biało.Na stereotypowe czarne golfy nawet w czerwcu jest za ciepło, ale T-shirty i koszule rządzą. Mile widziane są geometryczne wzory – im bardziej wyraziste, tym lepiej.

2. Ostre kolory (przeważał pomarańczowy, różowy i zielony).

Preferowany jest styl casual lub smart casual – nie wypada odstrzelić się za bardzo. Dżinsy są jak najbardziej akceptowalne, za to garnitury najczęściej demaskują sponsorów (lub architektów zaproszonych przez sponsorów). Eleganckie kiecki, jeśli się już pojawiają, to zwykle na Włoszkach w wieku przynajmniej podwójnie balzakowskim. Wygodne buty to podstawa. Po wystawach się praktycznie biega, więc trampki są jak najbardziej na miejscu. Zauważyłam może trzy pary szpilek – na Biennale nosi się płaskie buty i już. Okulary przeciwsłoneczne, mimo że wskazane w ostrym słońcu, rzadko lądują na nosach. Można w nich zbyt łatwo stać się nierozpoznawalnym, a przecież o to chodzi, żeby poczuć się częścią wielkiego architektonicznego świata i rozsyłać „hi” i „ciao” znajomym twarzom dookoła.

Nie będę zaprzeczać: ja też poddałam się tym wszystkim niepisanym regułom – w końcu poczucie przynależości to jedna z najważniejszych ludzkich potrzeb:) Jednego dnia założyłam wściekle niebieską kieckę, a drugiego dołączyłam do czarno-białych. Szpilki zostawiłam w szafie, a okularów przeciwsłonecznych nawet nie mam. O ilości skonsumowanego prosecco chyba nie wypada mi publicznie pisać. Na znajomych – dawnych współpracowników i przyjaciół z Erasmusa czy warsztatów – trafiałam non stop, a ostatniego dnia przypadkiem wpadłam na szefową i szefa, którzy przyjechali na otwarcie. Ale jedna rzecz zaintrygowała mnie naprawdę mocno: we wszystkich tych spotkaniach i rozmowach przewijało się jedno miasto. A to czyjaś firma ma zakładać tam oddział, a to szykuje się nowy projekt, a to ktoś się tam właśnie się przeprowadza. To miasto to Moskwa – na sześć liter. Czy to jakiś znak?

IMG_7233_small
Czerń, biel, geometryczny wzór, ostre kolory i płócienne torby.

IMG_7592_small
Gwiazdy promujące nowe projekty w Moskwie: Kristin Feireiss po lewej i Charles Renfro w szarościach; pan w niebieskim to Siergiej Kuzniecow – architekt miejski Moskwy.
BIG_small
Bjarke Ingels z BIG nie jest wcale BIG…
IMG_7372_small
…za to Sam Jacobs z FAT Architects jest nieco FAT.
IMG_7606_small
Obstawiam, że takimi łodziami przypłynęli sponsorzy. Jak na złość na ich tle zacumowała śmieciarka nosząca moje imię.
IMG_6986_small
Ja chcę taki dywan z rzymskim planem Nolliego!!!
IMG_7680_male
Tyle żartów. Kolejna relacja będzie już na serio:)

[fot. Monika Arczyńska]

Puszczanie oka i prztyczek w nos

Baner - small

Na to Biennale wszyscy czekali wyjątkowo niecierpliwie. Po Koolhaasie, głównym kuratorze obecnej edycji, można spodziewać się wszystkiego, a wyjątkowość tegorocznej wystawy była równie przewidywalna jak wyjątkowość jego budynków. Zmienił się schemat Biennale – zamiast jednego, zwykle bardzo wieloznacznego i ogólnego tematu, który kuratorzy interpretowali bardzo swobodnie, precyzyjnie zdefiniowano oddzielne dla każdej z wystaw tematy pod wspólnym hasłem „Fundamentals”. Wystawa główna Koolhaasa, „Elements of Architecture”, dotyczyła genezy i rozwoju komponentów obiektów architektonicznych. W głównej przestrzeni Arsenale skoncentrowano się na gospodarzu wydarzenia („Monditalia”), a kuratorzy pawilonów narodowych zostali poproszeni o odniesienie się do modernizmu i wskazanie, jak wpłynął na wykształcenie się architektury narodowej w ostatnim stuleciu („Absorbing Modernity 1914-2014”). Cała wystawa stanowi kolaż (to słowo pojawiało się wiele razy w różnych kontekstach) spostrzeżeń i interpretacji, które prowokują do stawiania pytań, jednak nie dają żadnych konkretnych odpowiedzi. W ostrym kontraście względem poprzedniej edycji Koolhaasowskie Biennale okazało się niejednoznaczne, ale momentami również boleśnie surowe, pozbawione taniej spektakularności, poklepywania się po plecach i eksploatacji modnych tematów. Dominujące dwa lata temu hasła „partycypacja”, „recykling” czy „smart” prawie się nie pojawiały. Udało się w końcu przekłuć napompowany do granic możliwości balon aspiracji i ambicji architektów próbujących wynosić swoje projekty do poziomu dzieł sztuki. Tym razem przeważał historyczny kontekst, twarda technologia, racjonalność i kompromisy wynikające z polityczno-ekonomicznych uwarunkowań.

Z previews nikt nie wrócił obojętny – tegoroczną wystawę można było albo pokochać, albo znienawidzić, albo mieć w głowie kompletny mętlik. Jeszcze nigdy nie wyjeżdżałam z Wenecji z takimi wątpliwościami i z taką potrzebą przedyskutowania tego, co zobaczyłam. Poniedziałkowe spotkanie w IKM, na które wpadliśmy prosto z podróży, idealnie wypełniło tę potrzebę. Na prezentacji pojawiła się Kasia Krakowiak, również ze spostrzeżeniami „na świeżo”, ale reprezentując punkt widzenia artystki współpracującej z architektami, a nie architekta. Podczas dyskusji potwierdziła się istotna kwestia: już dawno na Biennale nie było tak wyraźnego rozdżwięku pomiędzy reakcjami środowiska architektów-praktyków a teoretyków, researcherów i krytyków. Zarówno w pierwszych wypowiedziach uczestników previews, jak i w komentarzach do prasowych relacji z wystawy słychać, że praktycy, zwłaszcza grupa wykonująca typowe komercyjne zlecenia, poczuli się urażeni upraszczającym potraktowanem ich profesji. Przegląd podstawowych komponentów budynku – schodów, ramp, balkonów – tym, którzy zajmują się nimi na co dzień, przypominał oglądanie podręcznika Neuferta. Z kolei tych, którzy nie mieli okazji znudzić się prozaicznością prawa budowlanego i systemów budowlanych, przegląd ten zafascynował jako podróż przez historię architektury i relacji projektant-mecenas-użytkownik. Ego cierpi, gdy architektura wydaje się sprowadzona do klamek i sufitów. „Wydaje się”, bo Koolhaasowska wystawa sięga głębiej niż w tworzenie katalogów lub muzealnej kolekcji. Pokazała, jak technologia i nowoczesne regulacje determinują formę i organizację obiektów architektonicznych. Każdy z nich składa się z ograniczonej liczby bazowych komponentów, które zmieniają się nieznacznie, gdy nowe standardy i technologie ulegają rozpowszechnieniu. Gdzie w tym procesie znajduje się architekt? Jest automatem ustawiającym te komponenty w zoptymalizowanych konfiguracjach? Zażenowanie nieznacznie rekompensuje kolaż Davide Rappa, zmontowany z fragmentów filmów – od klasyki po horrory klasy B – w których detale i gesty takie jak pukanie do drzwi czy owteiranie okna stają się pierwszoplanowe. Nawet najbanalniejsza architektura i jej najbardziej fundamentalne elementy stanowią scenografię dla wszystkich życiowych aktywności. Ale to znów tylko pozorny powód do dumy dla stęsknionych docenienia projektantów, bo porażająca prozaiczność i powtarzalność tych czynności nie ma nic wspólnego ani z prestiżem, ani z kreatywnością. To kolejne ironiczne puszczanie oka i prztyczek w nos od Koolhaasa. Coś równie niepokojącego i groteskowego można było odczuć w jego rozmowie z Tony’m Fadellem, jednym z „ojców iPoda”. Zamiast typowego dla podobnych dyskusji powtarzania wyświechtanych haseł, skoncentrowano się na… termostatach. Kolejny banał? Nie, jeśli pomyśli się o nich w kontekście urządzenia, które może zrewolucjonizować sposoby oszczędzania energii, jednak kosztem utraty prywatności użytkowników, których nawyki należy przeanalizować, aby ustalić najbardziej wydajny program. Czy to już bardziej świat google’a i apple’a niż Neuferta?

Rozmowa - small

[Rem Koolhaas i Tony Fadell (jeden z ojców iPoda) w rozmowie o termostatach]

sufit_small

[Sekcja sufitowa: kopuła kontra instalacje nad sufitem podwieszanym]

Winda - small

[Windy w górę i w dół – od klatki, dzięki której w 2010 roku udało się uratować uwięzionych 700m pod ziemią chilijskich górników (na zdjęciu) po prototyp windy poruszającej się w pionie i w poziomie]

Ponieważ tegoroczne Biennale miało dotyczyć architektury, zamiast stanowić kolejną edycję promocji architektów, wykluczono z udziału „wielkie nazwiska”, jednak paradoksalnie duch ekskluzywności i uprzywilejowania przewijał się wszędzie. Zaproszono do współpracy akademików oraz studentów (nie tylko w wystawach głównych, ale także w przypadku pawilonów narodowych, m.in. w szwajcarskiej wystawie zaangażowano studentów ETH, a w rosyjskim – Striełki). Pomimo długiej listy współpracujących uczelni, głównymi częściami wystawy zajmowali się studenci z kuźni „starchitektów” – Harvard GSD (Elements of Architecture) czy AA (zbudowana z laminowanego drewna replika Corbusierowskiego Dom-ino). Wystawa elementów architektury sugerowała, że każdy proces myślenia o schodach, balkonach czy dachach może czy nawet powinien odnosić się do historycznego kontekstu. We współczesnym mało komfortowym, bo pospiesznym i ograniczonym budżetem i regulacjami procesie projektowym, na zastanowienie nad genezą i znaczeniem tych elementów mogą pozwolić sobie wyłącznie najbardziej uprzywilejowani projektanci. Najbardziej uprzywilejowani są jednak właśnie starchitekci z uwagi na dostęp do zamożnych publicznych klientów, ogromne budżety i sztab kreatywnych pracowników. Koło jednak się zamyka, bo paradoksalnie to oni właśnie są najbardziej ograniczeni wypracowaną przez lata marką i oczekiwaną od nich stylistyką lub podejściem do projektowania. Fantastyczny komentarz do tej ironicznej sytuacji stanowi wystawa w pawilonie Venezia, gdzie sto przeniesionych na szkło rysunków Libeskinda opatrzono prześmiewczym „Przepisem na pawilon” z wyliczeniem ilości użytych materiałów. Nawet Koolhaas – starchitekt pozornie odżegnujący się od starchitektów – poprowadził Biennale w typowo Koolhaasowski sposób. Tylko on mógł pozwolić sobie na tak pozornie banalny i konserwatywny temat. Jednocześnie tylko jemu można wybaczyć ciągłe mówienie o tych samych sprawach – na przykład wpływ technologicznych wynalazków na sposób projektowania użytkowania i projektowania przestrzeni oraz stworzenie nowych typologii budynków (ach, jak Holendrzy uwielbiają słowo „typologia”). Te motywy pojawiają się w jego publikacjach już od czasów „Delirious New York”, z windą jako jedną z głównych bohaterek historii drapaczy chmur. Przewidywalna była również surowość wystawy. Typowe dla projektów Koolhaasa tanie, zwyczajne materiały używane w najbardziej prestiżowych lokalizacjach, to również świadomie stosowana charakterystyczna stylistyka. Powtórzono ją również – dość prowokacyjnie – na wystawie, która wygląda miejscami jak szkolna gablotka, gazetka ścienna lub ekspozycja materiałów budowlanych w Castoramie. Opisy są niedbale napisane na samoprzylepnej taśmie, do ścian przymocowano wycinki prasowe i wydruki. Odnoszę wrażenie, że podążając za tą stylistyką, Koolhaas znów puszcza oko mówiąc: „Zobaczcie, nie zaprosiłem nikogo ze starchitektów, chociaż sam nie uciekam od tego, czego oczekuje się ode mnie – starchitekta”. Jego konsekwentne poruszanie się pod prąd w świecie wielkiej architektury również może być odczytywane jako poddanie ustalonemu wizerunkowi. Panie Koolhaas, strasznie Pan namącił tą płynną granicą w naszej płynnej nowoczesności.

elementy - small

[Wejście do wystawy „Elements of Architecture” w Giardini]

Domino - small

[Model Corbusierowskiego Dom-ino w skali 1:1]

Libeskind - small

[Przepis na pawilon czyli co się składa na instalację Libeskinda]

Zaskoczyło mnie, jak niewiele w powyższym kontekście pojawiło się architektury wernakularnej, tworzonej bez udziału architektów (ten temat przewrotnie podjęto m.in. w pawilonie kanadyjskim, gdzie zostały zaprezentowane przykłady i propozycje architektonicznych ingerencji na obszarach zamieszkanych przez społeczności Inuitów). Pokazano również niewiele prac architektów balansujących na krawędzi artystyczno-rzemieślniczego podejścia do procesu projektowego, ale może Zumthor czy O’Donnell + Tuomey klasyfikują się za bardzo jako gwiazdy. A może właśnie ich nieobecność wskazuje jeden z możliwych, choć niszowych, kierunków dalszego myślenia o architekturze. Jeśli jednak Biennale ma wyznaczać kierunek na przyszłość, to czy jego pozorna wizualna nieaktrakcyjność będzie wystarczająco kusząca, aby zachęcić do dyskusji szersze grono, niż obecna na otwarciu grupa krytyków i akademików? Ich środowisko jest równie hermetyczne i elitarne, jak odsunięci od udziału starchitekci, jednak architekturę ostatecznie będzie tworzyć zupełnie inna grupa, mówiąca innym językiem i poruszająca się w innych realiach rynkowych. Siła tegorocznego Biennale nie polega na tym, że każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Wręcz przeciwnie – to właśnie ogarniające odbiorców wątpliwości i skrajność opinii sprawiają, że to wyjątkowa wystawa. Nie tylko nie zapewnia gotowych odpowiedzi, ale i nie zadaje jednoznacznych pytań. Przynosi za to nowy sposób patrzenia na aspekty społeczne i polityczne architektury poprzez jej materialność. Pokazuje arsenał fundamentalnych elementów, jakimi może operować architekt i na każdy z nich patrzy indywidualnie przez pryzmat ich genezy, fabrykacji, technologicznego zaawansowania i społecznego znaczenia. Podobnie, jak otwarte pozostaje zestawienie poruszanych zagadnień, podobnie otwarta jest kompozycja samej wystawy, podzielonej na tematyczne części, ale już w ich obrębie stanowiącej kolaż zagadnień niepoukładanych w żadnym dominującym porządku. Formuła wystaw, kolażu bez żadnego zakończenia, odnosi się do zacierania granic między nowoczesnością a ponowoczesnością, nostalgią a futuryzmem. W kontekście ostatniego stulecia – relacji społecznych, uwarunkowań gospodarczych, przyrodniczych i wojennych kataklizmów, kolonializmie i globalizacji – narracje są pourywane, historie powtarzają się, a rozsypane w czasie i przestrzeni zdarzenia trudno zintegrować.

„Fuck the context” . Możemy co najwyżej dodawać kolejne elementy do kolażu.

[fot. Monika Arczyńska/Łukasz Pancewicz]

Biennale

VENICE BIENNALE 2012 359

Już jutro wyjeżdżam do Wenecji (mam tylko nadzieję, że paraliż komunikacyjny Warszawy związany z obchodami 25-lecia wolnych wyborów pozwoli mi dotrzeć na lotnisko).  Przeglądam właśnie program i oprócz oficjalnej części zapowiada się tyle towarzyszących wystaw i imprez, że jeszcze zupełnie nie wiem, co wybrać. Pewnie skończy się jak zwykle – spontanicznie i bez szczegółowego planowania, bo w ciągu dwóch dni i tak nie da się dokładnie obejrzeć wszystkiego. Tym bardziej, że podczas „przedpremierowych” dni oprócz samej wystawy odbywają się spotkania z kuratorami, prelekcje i seminaria. Wspomaganie w postaci kilku- lub kilkunastu espresso dziennie jest niezbędne, aby przyswoić taką dawkę informacji i wrażeń. Będę robić setki zdjęć, żeby móc później wrócić do poszczególnych części wystawy.

Większą relację na blogu zapowiadam najwcześniej w połowie przyszłego tygodnia. Za to już w poniedziałek (9 czerwca) o 19:00 zapraszam na świeże sprawozdanie w Instytucie Kultury Miejskiej w Gdańsku.

[fot. Monika Arczyńska]

Nie pękaj!

IMG_0318

Kilka dni temu w szklanym widokowym kubiku w chicagowskiej Sears Tower*, ponad 400m nad ziemią, pod zwiedzającymi pękła szyba. Informacja natychmiast rozprzestrzeniła się w mediach, niedoszłe ofiary pewnie zaraz pojawią się w największych amerykańskich tokszołach, a na pięciolecie tego wydarzenia wydadzą książkę pt. „Jedz, módl się i kochaj, a pękające szyby nie będą ci straszne”.

Ponieważ pracuję często nad projektami nietypowych przeszkleń z ekspertami od fasad i szkła, którzy specjalizują się w projektowaniu podobnie wyrafinowanych konstrukcji, zdaję sobie sprawę z poziomu bezpieczeństwa, jaki musi być zapewniony w tego typu realizacjach. Szkło, które trzasnęło w Sears Tower, to tylko tzw. sacrificial layer, czyli górna warstwa szkła, którą od czasu do czasu wymienia się, gdy zmatowi się od zarysowań. Nie ma absolutnie żadnego znaczenia konstrukcyjnego i jest z reguły znacznie cieńsza od nośnych warstw pod spodem. Jeśli pęknie – nie ma strachu. Ale gdyby nawet pękło szkło tworzące konstrukcję podłogi widokowego kubika, również nic by się nie stało. Część nośna jest laminowana – złożona z co najmniej dwóch grubych szyb. W przypadku Sears Tower są to aż trzy warstwy szkła o niskiej zawartości ołowiu, które zapewnia maksymalną przejrzystość – przy tej grubości szkło o standardowych właściwościach optycznych byłoby bardzo zielone. Grubość i kolor dobrze widać na zdjęciu – brzeg podłogi jest biały, a nie zielony. Parametry techniczne szkła są ustalone w taki sposób, że w momencie bardzo zresztą nieprawdopobnego pęknięcia, potłuczone kawałki połączone warstwą nie tyle „kleju”, co bardzo wytrzymałej folii, pozostaną na miejscu pozwalając spanikowanym zwiedzającym na bezpieczną ewakuację. Czyli – teoretycznie – gdyby szyba pękła pode mną, mogłabym spokojnie zostać na miejscu i machnąć ręką z chłodnym komentarzem „Phi, przecież nic poważnego się nie stało”. Zamiast relacji przerażonych delikwentów, którym przydarzył się ten wypadek, artykuły w międzynarodowej prasie opisywałyby reakcję niewzruszonej architekt z Polski, która zamiast panikować, ze spokojem przyjęła niespodziewane pęknięcie szklanej podłogi ponad 400m nad ziemią.

Akurat, łatwo pisze się takie deklaracje. Gdyby szyba trzasnęła pode mną, pewnie też natychmiast zwiewałabym z tych akwariów. Przyznam jednak, że wysokość, na jakiej znajdują się kubiki jest tak ogromna, że odbiera się ją jako coś abstrakcyjnego, a Chicago sprawia z góry wrażenie wielkiej makiety. Byłam tam dwa lata temu i mimo lęku wysokości nie czułam się nieswojo. A gdyby to właśnie wtedy trzasnęła szyba, może Oprah zaprosiłaby mnie do swojego programu…

*Będę uparcie używać tej nazwy. „Willis Tower” jakoś do mnie nie przemawia pomimo racjonalnej przyczyny przemianowania budynku – zmiany właściciela. Sears to Sears i już. Chociaż z drugiej strony „Willis Tower” brzmi jak „Bruce Willis Tower”, a pękające szyby mogą zrobić z wieżowca prawdziwą „Szklaną pułapkę”.

[Dlaczego, ach dlaczego nie pękła w tym momencie? Fot. Łukasz Pancewicz]