Pięknie. Zamiast natychmiast wyprodukować kolejne posty o Biennale postanowiłam nieco odpocząć od tematu, a w międzyczasie Grzesiek Piątek opublikował swój artykuł w środowej Wyborczej. Chociaż nie zawsze zgadzam się z nim w różnych sprawach, tym razem większość naszych spostrzeżeń się pokrywa, zwłaszcza w kwestii pawilonów narodowych. Pokrywa się także bardzo Top 10 Guardiana z moją prywatną pierwszą dziesiątką. Może akurat japoński pawilon nie powalił mnie na kolana, ale większość z wymienionych owszem – zwłaszcza brytyjski, izraelski i belgijski. Zapraszam więc do przeczytania artykułów w Wyborczej i Guardianie, a poniżej umieszczę kilka dodatkowych, subiektywnych uwag.
Większość pawilonów narodowych wydawała się dość przewidywalna. Chociaż temat „Absorbing Modernity 1914-2014” mógł zostać zinterpretowany na tysiąc sposobów, dominowało kilka głównych strategii. Na pierwszy plan wybijały się twarde dane ułożone w katalogi lub osie czasu. Przedstawiały ewolucję modernistycznej architektury i tworzenie nowych tożsamości narodowych w projektowaniu. Zestawienie przykładów z całego świata wyraźnie pokazało, jak absurdalne wydaje się jednak mówienie o odrębnych tożsamościach, gdy styl międzynarodowy i ogólnie pojmowana „nowoczesność” przybierały wszędzie niemal identyczny wyraz. Niewielu kuratorów zdecydowało się na wystawy monograficzne, które w związku z tym wyróżniały się na tle przedstawień katalogowych (np. Bakema w pawilonie holenderskim). Do monograficznych należałoby w sumie zaliczyć również pawilon polski i niemiecki, bo oba pokazywały replikę pojedynczego budynku symbolizującego konkretny kontekst historyczno-polityczny. Niemiecki – replika rezydencji kanclerza z Bonn – to mocne uderzenie. Zbudowano ją we wnętrzu niemieckiego pawilonu, przebudowanego w latach 30. w mocno faszystowskim stylu. Chyba po raz pierwszy ten aspekt jego architektury tak mocno wybił się na pierwszy plan i po raz pierwszy potraktowano go jako wyrażenie pewnych politycznych idei. Kontrast pomiędzy tą „konotacyjną skorupą” a zawartością – transparentnym, pełnym lekkich przeszkleń, przepełnionym światłem bungalowem – potwierdzał, dlaczego właśnie modernizm stał się symbolem nowego politycznego powiewu i demokracji. Polskiego pawilonu nieco się obawiałam, bo chociaż sama koncepcja bardzo do mnie przemawiała, miałam wrażenie, że będzie zupełnie nieczytelna dla obcokrajowców. Piłsudski? Szyszko-Bohusz? Czy ktokolwiek poza Polakami ma o tym jakiekolwiek pojęcie? Okazało się jednak, że krótki opis wystarczył, żeby zrozumieć ten kontekst i westchnąć „Ach, ta skomplikowana historia XX wieku”. Żałuję jednak, że Polska, podobnie jak większość krajów byłego bloku wschodniego, skupiła się na swojej pełnej blizn przeszłości, zamiast krytycznie spojrzeć na teraźniejszość, odważnie w przyszłość, a przede wszystkim poza płot własnego podwórka. Może to nasz wschodnioeuropejski kompleks, a może jeszcze niezakończony proces godzenia się z naszą poharataną tożsamością. Nie umiemy wyjść do świata z tym, co mamy do powiedzenia o współczesności, a nagrodzona w 2008 wystawa Piątka i Trybusia była jednym z niewielu wyjątków. To zresztą najczęstszy zarzut zachodniego środowiska akademickiego wobec naszych badań, które w najlepszym wypadku mają porównawczy charakter i zawsze, ale to zawsze, odnoszą się do Polski i jej problemów (bo przecież nie rozwiązań problemów – kompleks polski nie przewiduje happy endów). Smutno potwierdziło to otwarcie polskiego pawilonu, na którym można było spotkać te same twarze co zawsze i małą, w porównaniu z otwarciami innych pawilonów grupę, w której spoza Polski przeważali ściągnięci towarzysko znajomi.
[Modernistyczna transparentność w pawilonie Niemiec]
[Polski pawilon zaraz po otwarciu]
Łotwa, świadomie przyznając się do podobnego kompleksu, zdecydowała się na ogłoszenie dość typowego dla naszej części Europy problemu. Wystawa („Unwritten”) prezentuje nie tyle samą modernistyczną architekturę, co problem jej ochrony. Sytuacja na Łotwie wygląda gorzej niż w Polsce – nawet najbardziej wartościowe powojenne obiekty nie są objęte żadną formą ochrony. Wołanie o pomoc i wsparcie w walce o zachowanie powojennego dziedzictwa na forum Biennale to szansa na krytyczny głos zza granicy ze strony środowiska, którego pozycja i prestiż być może zdziała więcej niż protesty lokalnych obrońców. Wystawa inicjuje również proces tworzenia bazy danych o wartościowych obiektach. Z kolei czescy kuratorzy skupili się na innym elemencie powojennego budownictwa – blokowiskach. Na szczęście bez kompleksów i z dystansem, dzięki czemu zamiast przekazu „Chcielibyśmy u nas zrobić to, co zrobiono we wschodnich Niemczech, ale nam nie idzie”, pokazano inwentaryzację czeskich blokowisk (skala powala!) uzupełnioną o grafiki wyjaśniające różne sposoby segregacji lub integracji funkcji w mieście.
[Łotewskie wołanie o pomoc…]
[…i blokowiska w czeskim pawilonie]
Na brytyjską wystawę czekałam szczególnie niecierpliwie, bo do Crimsonów, holenderskiej grupy historyków architektury, od lat pałam ogromną miłością. Znaleźli receptę na to, jak pisać o historii architektury w taki sposób, w jaki holenderscy architekci robią architekturę (a Erwin Olaf fotografię, o czym pisałam tu). Nie dość, że piszą genialne książki, to na dodatek na poprzedim Biennale pokazali jedną z najlepszych, moim zdaniem, wystaw o powojennych miastach, w których górnolotne hasła przyświecające ich powstaniu obróciły się w komercyjną parodię. W tej edycji współtworzyli z FAT Architects projekt wystawy w pawilonie UK i chwała Brytyjczykom za to, że posłuchali sugestii Koolhaasa i zdecydowali się na współpracę międzynarodową. W sumie nie zaprezentowano tam nic odkrywczego, bo zestawienie planistycznych ideałów z początku XX wieku z powojennymi, ale główne założenia nawiązują do wystawy z poprzedniej edycji. Okazało się nagle, że osadzone w wiktoriańskiej jeszcze rzeczywistości koncepcje nie różnią się zbytnio od powojennych. Nawet reklamujące je grafiki są niekiedy nie do odróżnienia. Tam jednak, gdzie kończyły się idylliczne krajobrazy terenów rekreacyjnych, zaczynały się kontrasty między przedwojennymi domami a brutalizmem powojennych osiedli socjalnych. Kontrasty te udowodniły fiasko planowania polegającego na decydowaniu za mieszkańców o tym, jak ma działać ich raj na ziemi. Połączenie na wystawie poezji Blake’a z Thatcherowską twardą ręką, utopijnym Howardowskim miastem-ogrodem i brutalnością „Mechanicznej pomarańczy” zadziałało piorunująco.
[Love Crimson:)]
Zaskoczyło mnie, ale też bardzo ucieszyło, że pawilon belgijski został wymieniony i na liście Guardiana, i u Piątka. Miałam wrażenie, że pozostanie całkiem niezauważony. Ani nie był wizualnie spektakularny, ani nie analizował dogłębnie żadnego problemu, ani nie opierał się na żadnych wielkich badaniach. Grzesiek zobaczył tam krytyczny głos podsumowujący obsesję standaryzacji, a Guardian skwitował go jako „Pawson does Ikea”, ale raczej z uwagi na minimalistyczną stylistykę pawilonu wypełnionego po kątach typowym mieszkaniowym umeblowaniem. Dla mnie w białych salach krążyły echa Christophera Alexandra i antropologicznego, a nie architektonicznego rozumienia kwestii zamieszkania – symboliczne zawłaszczanie, oddzielanie, wyłączanie czy aktywizowanie niewielkiej przestrzeni. Zadumałam się nad wciśniętą w kąt rośliną doniczkową, która w zależności od kontekstu potrafi rekompensować brak ogrodu, rozdzielać w pokoju strefy o różnym przeznaczeniu czy stanowić uspokajające zielone tło. Gdyby to był polski pawilon, pewnie wylądowałaby tam podwieszona pod sufitem peerelowska paprotka. Te elementy w białej, prostej przestrzeni pawilonu, odłączone od swojego ciasnego domowego kontekstu, nabrały ogromnej siły wyrazu. Nadały ludzki wymiar i znaczenie wykraczające daleko poza fizyczne i użytkowe cechy podstawowych komponentów z Koolhaasowskiej wystawy „Elements of Architecture”. Również niewielka słoweńska wystawa stanowiła ich uzupełnienie („The Problem of Space Travel – Supre:Architecture”). Koncentrowała się na architekturze podróży kosmicznych i do Koolhaasowskiego katalogu dodała m.in. śluzę w statkach i promach kosmicznych. Sugerowała, że problem nieważkości stanowi nowe, ale jak najbardziej poważne zagadnienie projektowe związane z użytkowaniem przestrzeni. Wystawa była bardzo mocno formalnie przegadana, chociaż można to było potraktować jak odwołanie do ciasnych i przeładowanych sprzętem wnętrz statków kosmicznych. Nawet jeśli temat wynikał z czyjegoś zapatrzenia na Sandrę Bullock zasuwającą przez śluzy w „Grawitacji”, ta niewielka wystawa potwierdza, że Koolhaasowska lista nie jest pełna.
[Minimalistyczny belgijski pawilon…]
[…z odpowiednikiem naszych paprotek]
Nie rozczarowały mnie dwa pawilony, co do których zawsze mam największe oczekiwania, bo za każdym razem zaskakują mnie czymś świeżym lub niestandardowym – izraelski i rosyjski. Izrael („The Urburb”) pokazał powojenne plany rozwoju sieci osadniczej, które miały na celu rozprzestrzenienie obywateli na obszarze całego kraju. Skończyło się niemożliwym do opanowania sprawlem – to kolejna wystawa potwierdzająca, że odgórne polityczne założenia mają tendencje do okrutnych deformacji. Sposób prezentacji tej historii trafił w samo sedno – plany w różnych skalach były rysowane ploterami na rozsypanym na podłodze piasku, a następnie ścierane. Jak zamki na piasku, które potrafi zniszczyć byle fala albo utopijne miasta realizowane na pustyni. Z kolei Rosjanie mają zdolność i – biorąc pod uwagę polityczny klimat – odwagę mówić o swoich problemach w tak cyniczny sposób, że czasem zastanawiam się, czy kuratorzy po powrocie z Wenecji nie lądują w łagrach. Tym razem nie było aż tak odważnie, ale jak najbardziej ironicznie. Przyjęto stylistykę targów, na których reklamowano XX-wieczne rosyjskie architektoniczne idee i zasoby. Np. Narkomfin – symbol kolektywistycznego sposobu życia jako idealne miejsce do co-housingu albo dacze jako dodatkowa przestrzeń do składowania. Nie zabrakło blokowisk jako zabudowy mieszkaniowej, która łatwo poddaje się recyklingowi i można łatwo sobie wyobrazić, jak wyglądałaby polska wersja tego pawilonu.
[Zamki na piasku Izraela]
[Targi w pawilonie rosyjskim]
[Stoisko oferujące mieszkania w prefabrykowanych blokach]
Ta subiektywna lista wygląda nieco jak relacja z konkursu Eurowizji. Sugeruje to zarówno obecność Izraela w tym zdominowanym przez Europę zestawieniu, jak i śledzenie, jak w rankingach radzi sobie własny kraj. Podobnie jak w Eurowizji w wystawach narodowych na Biennale istnieją różne strategie na zostanie zauważonym wśród pozostałych pawilonów. Dobrze działa zaprzeczenie oczekiwaniom (taką metodę wybrała Rosja z przeładowaną, rozbuchaną wystawą kontrastującą z kojarzoną z Koolhaasem formalną wstrzemięźliwością) albo podążanie za nimi (stąd dużo tanich materiałów, twardych danych, ale i lekkie przymrużenie oka). Może plastikowe marmury w polskim pawilonie albo hostessy w rosyjskim są odległe od Donatana i Cleo, ale balansują na granicy ironii i powagi. Chociaż być może tę ironię widzę tylko ja – ktoś zażartował, że do patosu na otwarciu polskiej wystawy brakowało jeszcze tylko chryzantem. Ale nieważne, kto wygrał Złotego Lwa. Ważne, kto został najlepiej zapamiętany.
[Fot. Monika Arczyńska]