Category Archives: literatura

ZRÓWNOWAŻONE BUDYNKI BIUROWE

stieklo.jpg

Pisałam niedawno o patronacie medialnym SIX LETTER CITY nad najnowszą publikacją PWN o zrównoważonych budynkach biurowych. Dzięki długim godzinom na lotniskach  udało mi się w końcu dokładnie przeczytać całość. Z kolei obejrzenie największego w Moskwie centrum biurowego zlożonego praktycznie wyłącznie z całkowicie przeszklonych budynków (na zdjęciu) jeszcze bardziej rozbudziło moją ciekawość – jak to w końcu jest, że kolosalne biurowe szklarnie mogą jednak otrzymać wyśrubowane ekologiczne certyfikaty?

Temu zagadnieniu poświęcono co prawda spory fragment rozdziału o izolacyjności przegród, jednak nie byłam w stanie wydedukować ze wzorów i tabelek czy istnieje jakakolwiek uniwersalna zasada w tym temacie. Chociaż nadmiar szkła w rosyjskiej architekturze wcale mnie nie zaskakuje (przy tych zasobach naturalnych nikt się pewnie nie martwi energochłonnością), to za naszą zachodnią granicą widać wyraźnie, że od kilku lat powstaje coraz więcej obiektów, które są co najwyżej gęsto perforowane. Zamiast  hektarów lustrzanych powierzchni dominują po prostu okna, między którymi znajduje się solidna masa termiczna i to w grubości zapewniającej porządne zacienianie. W książce również pojawiają się inne konkretnie opisane rozwiązania, które potrafią ograniczyć nadmierną ekspozycję – od nachylenia elewacji po nowoczesne rodzaje szkła, żaluzje i nadruki.

„Zrównoważone budynki biurowe” to kompleksowe opracowanie, które przedstawia energooszczędne budownictwo i certyfikację nie tylko jako standard, który świetnie działa marketingowo, ale jako odpowiedzialne pod względem ekologicznym i ekonomicznym podejście do tworzenia środowiska zbudowanego. Tu chodzi o coś więcej niż prestiżowa plakietka z napisem „LEED Platinum” i niskie rachunki za prąd i wodę. To kwestia rozpowszechnienia rozwiązań, które obecnie są zbyt drogie i zbyt mało znane, aby stały się popularne w sektorach, w których pieniędzy jest mniej niż w nowoczesnych inwestycjach biurowych. Mam oczywiście na myśli mieszkalnictwo, ale także budynki użyteczności publicznej – szkoły, przedszkola, przychodnie. Tam już nie chodzi tylko o plakietkę, ale o niskie koszty – zarówno finansowe, jak i środowiskowe.

Niektóre rozdziały ksiązki dość łopatologicznie wyjaśniają założenia projektowe (np. kontekst urbanistyczny ), inne skupiają się na szczegółach, do których zrozumienia potrzebna jest pewna wiedza projektowa. Gdybym miała się do czegoś przyczepić, to do braku spójności – każdy rozdział pisany przez innego autora, z kompletnie innegopunktu widzenia i z zupełnie różnym poziomem szczegółowości. Jeśli czegoś zabrakło, to może wnikliwej analizy kilku przykładów. Na końcu znajduje się przegląd polskich przykładów z ostatnich lat i byłoby świetnie, gdyby chociaż dwa czy trzy przeanalizowano dokładniej pod kątem przedstawionych wcześniej aspektów. Sama informacja, czy na budynku znajduje się zielony dach, niewiele jeszcze mówi. Gdyby jednak określono, jakie konkretnie ma on znaczenie z uwagi na odzysk deszczówki czy zapewnienie dodatkowej izolacji, na opisane rozwiązania można by spojrzeć nie jak na kolejne odhaczane z listy punkty (niestety, tak często wygląda certyfikacja), ale jak na integralne elementy spójnej koncepcji. Tym bardziej, że nie wszystkie z opisanych strategii działania są oczywiste i popularne. Sama uśmiechnęłam się pod nosem czytając jeden z najlepszych moim zdaniem rozdziałów o recyklingu materiałów budowlanych. Przypomniało mi się, jak w jednym z projektów, który miał uzyskać certyfikację BREEAM, musieliśmy zastosować beton z domieszką kruszywa z recyklingu. Tak, „musieliśmy” – gdybyśmy zastosowali zwykły, nie udałoby się uzyskać wymaganej punktacji. Ach, ta certyfikacyjna punktoza! Co się okazało? Przy wysokiej zawartości takiego kruszywa beton nieco „głupieje” – przy niewielkich elementach zachowuje się normalnie, ale kiedy trzeba wylać kilkumetrową ścianę, wyciskana pod jej ciężarem woda znajduje sobie ujście do góry bezpośrednio przy powierzchni szalunków. A to oznacza jedno – pęcherzyki! Co zrobić, gdy powierzchnia ma być idealnie gładka? Rozebrać ścianę, produkując dodatkowy materiał do recyklingu… tego nikt już nie kontroluje na budowie.

Sprawdziłam, że książka jest już dostępna w naszej wydziałowej bibliotece. To świetnie, bo będę do niej odsyłać i studentów architektury poszukujących dobrego kompendium wiedzy o projektowaniu zrównoważonym, i studentów gospodarki przestrzennej. We współpracy z praktykami – ekspertką w zakresie wyceny inwestycji oraz architektem związanym z jedną z największych na trójmiejskim rynku firm deweloperskich – prowadzimy projektowanie w module pod nazwą „urbanistyka i ekonomia”. Studenci przygotowują propozycję inwestycji w śródmiejskim kontekście – mają pełną dowolność doboru funkcji, oczywiście w ramach obowiązującego planu miejscowego. Wiele zespołów decyduje się na biura (to pewnie przez biurowcowe szaleństwo na gdańskim rynku nieruchomości), a ponieważ oprócz projektu opracowują także strategię marketingową. nierzadko pojawia się kwestia certyfikacji. Do tej pory posługiwałam się „telefonem do przyjaciela” pracującego jako konsultant LEED, ale dzięki PWN-owskiej publikacji nie będę już musiała zawracać mu głowy.  A studenci w końcu zrozumieją, że niskie koszty eksploatacji to tylko jeden z aspektów zielonego budownictwa.

Zrównoważone budynki biurowe_okładka

Zrównoważone budynki biurowe. Projektowanie. Uwarunkowania prawne. Rozwiązania technologiczne.

Praca zbiorowa we współpracy z PLGBC pod redakcją Szymona Firląga.

Wydawnictwo Naukowe PWN

[fot. Monika Arczyńska]

PWN

okladka.jpg

Kilka, a może nawet kilkanaście miesięcy temu Wydawnictwo Naukowe PWN przysłało mi listę planowanych w kolejnym roku publikacji z pytaniem, czy byłabym może którąś z nich zainteresowana. Dwie książki wpadły mi w oko i zdążyłam już zapomnieć o całej sprawie, gdyby nie odebrana wczoraj z poczty przesyłka. Wyciągnęłam z koperty pachnące jeszcze farbą drukarską „Zrównoważone budynki biurowe” pod redakcją Szymona Firląga, wydane we współpracy z Polskim Stowarzyszeniem Budownictwa Ekologicznego. To pierwszy oficjalny patronat medialny SIX LETTER CITY – jakie to kapitalne uczucie zobaczyć na okładce nazwę bloga obok takich gigantów jak A&B czy Builder!

Ucieszyłam się bardzo z tej książki z kilku powodów. Po pierwsze nigdy nie zaprojektowałam żadnego biurowca i chociaż znam ogólne zasady, chętnie doczytam, jak sprawić, aby były bardziej „zielone”. Po drugie moi studenci czasem projektują biurowce – niekiedy na dyplomach, ale przede wszystkim podczas jednego z moich ulubionych przedmiotów na Gospodarce Przestrzennej. Ponieważ opracowują tam także wycenę inwestycji oraz strategię marketingową, często sięgając np. do certyfikacji LEED czy BREEAM, do tej pory bazowałam na wiedzy, jaką udało mi się samodzielnie zdobyć oraz na „telefonach do przyjaciela”, czyli konsultacjach z kolegą, który zajmuje się certyfikacją. Teraz będę mieć w końcu pod ręką pewne źródło. Ale najważniejszy jest jeszcze inny powód: dowiem się, teraz już na 100%, czy latem słusznie dostaję białej gorączki na widok przeszklonych elewacji ogromnych budynków biurowych. Za każdym razem, kiedy przejeżdżam w okolicach największego w Gdańsku centrum biurowego, patrząc na przeszklenia od południa zastanawiam się, jaka jest tam w środku temperatura. I pewnie się nie mylę zgadując, że na tyle niska, aby można tam było wytrzymać w garniturze albo garsonce.

Odpowiedź już niedługo, siadam do czytania:)

 

Wyciskarka Starcka

A-m_round.jpg

Wspominałam przy okazji remontowej sagi, że będzie można zobaczyć, jak mieszkamy –  już nie z zielonym piecem, ale w naszej starej miejscówce we Wrzeszczu. Właśnie pojawił się nowy numer „Architektury – murator” z przeglądem mieszkań polskich architektów. Aż mnie zatkało, kiedy zobaczyłam, w jakim znaleźliśmy się towarzystwie. Tak, jak się spodziewałam, nasze mieszkanie jest jednym z mniej oryginalnych w tym zestawieniu – nie ma w nim ani szaleństwa i betonu, jak u Przemo Łukasika, ani luksusowej elegancji, jak u Ewy Kuryłowicz. Ale to znaczy, że jest właśnie takie, jak my – zwyczajne. Lata wynajmowania mieszkań sprawiły, że właściwie moglibyśmy się  przenieść kolejny raz bez większego problemu, zabierając walizkę rzeczy. Mój osobisty urbanista czasem śmieje się, że jest jak roślina doniczkowa, która poradzi sobie na każdym parapecie. Mnie zamarzyła się jednak baza – miejsce, w którym może niekoniecznie spędzę resztę życia, ale które będzie spełniać moje potrzeby. Teraz, kiedy po przebudowie mieszkanie stało się w końcu bardzo wygodne, doceniam, że wszystko ma swoje miejsce, a użyte materiały wytrzymują nasze beztroskie użytkowanie. Tylko moje buty nigdzie nie mieszczą, ale to pewnie kwestia ich liczby…

emotional design

Troszkę nam się (z sympatią) oberwało w „Architekturze” za monsterę, eamesy i wyciskarkę Starcka, czyli elementy obowiązkowe w mieszkaniu architektów. Z tego ostatniego przedmiotu chętnie się wytłumaczę, bo ma dla mnie szczególne znaczenie. Przypomina mi studenckie czasy, kiedy „Juicy Salif” była jednym z symboli wysmakowanego designu. Rzecz jasna nie było mnie wtedy absolutnie stać na takie przedmioty zbytku i bardzo zazdrościłam właścicielom pięknych mieszkań, w których ten aluminiowy trójnóg stał na kuchennym blacie. Wiele lat później trafiłam na „Emotional Design” Donalda Normana. Autor wyjaśnia, dlaczego wyciskarka stała się przedmiotem pożądania, chociaż jest niezbyt wygodna, a pozłacana wersja uległaby uszkodzeniu w zetknięciu z kwaśnym sokiem. Jak to jednak określił projektant, ten przedmiot nie ma służyć do wyciskania cytryn, ale jako temat do rozpoczęcia rozmowy. Swój egzemplarz kupiłam niedawno, ot tak, jak kolejną parę butów. Wybrałam jednak używany egzemplarz zastanawiając się, jakie znaczenie miał dla poprzedniego właściciela. Teraz wyciskarka stoi na parapecie i też opowiada pewną historię – moją. Przypomina mi i te dawne, studenckie czasy, i książkę Normana, która pomogła mi zrozumieć, od czego uzależnione są wybory konsumentów. Cytryn nawet nie próbowałam wyciskać, ale za to rozmów faktycznie zaczęło się od niej sporo.

[Fot. Monika Arczyńska]

Urodzinowy prezent

plakatA3_ksiazka_podglad

Takie urodzinowe prezenty to ja rozumiem. Właśnie dziś zdmuchuję świeczki na torcie, a w Muzeum Historii Żydów Polskich odbywa się premiera książki „Form Follows Freedom. Architecture for Culture in Poland 2000+”, do której napisałam kilka tekstów o polskich realizacjach ostatnich lat .

Parę obiektów obejrzałam przy okazji mojego kwietniowego Tour de Pologne w drodze na Architektour. Mazowieckie Centrum Sztuki Współczesnej ‚Elektrownia’ w Radomiu zwiedzałam na strasznym kacu po gali Architektury-Murator, ale mam nadzieję, że nie dałam nic po sobie poznać. Kiedy oprowadzający mnie kurator wskazał drogę na dworzec kolejowy – następnym przystankiem był Wrocław i Narodowe Forum Muzyki – stwierdził, że to w sumie kapitalna praca, tak sobie jeździć po całej Polsce i zwiedzać nowe budynki. Szybko wyprowadziłam go z błędu: „Tak, podejrzewam, że to przyjemna praca. Ale właśnie jestem na urlopie”.

Dziś urlopu nie wzięłam, więc zamiast popijać wino podczas promocji książki, spędzę urodzinowy wieczór w Gdańsku. Wyjątkowo odpuszczę sobie jednak nadgodziny. Wyjątkowo, bo mam właśnie na desce pewien budynek kultury w Polsce – w sam raz do kolejnej podsumowującej publikacji. Szczegóły wkrótce:)

[plakat: MCK]

Śmierć i życie

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

1961 rok: BB (Brigitte Bardot) zagrała w „Kłopotliwej narzeczonej”, MM (Marylin Monroe) w „Skłóconych z życiem”, a JJ (Jane Jacobs) wydała książkę, która wszystkim osobom zainteresowanym miejską tematyką nieźle namieszała w głowach. Ta książka to oczywiście „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki”. Przy okazji jej wydania wybuchła niezła afera, bo JJ nie była  ani architektem, ani urbanistką, tylko dziennikarką, a ośmieliła się odważnie wypowiadać się na tematy zmonopolizowane przez ekspertów od miasta. Przypuszczam, że reakcja szacownego „środowiska” musiała być podobna do tej, którą wywołał Filip Springer „Wanną z kolumnadą” („Springer? Jaki Springer? Phi, przecież on nawet nie jest architektem!”). Między innymi dzięki JJ narodził się miejski aktywizm, a mieszkańcy zaczęli domagać się prawa do współdecydowania o przestrzeni. Nagle okazało się, że miasto jest dla ludzi – ta deklaracja brzmi zaskakująco współcześnie.

Dziś odbyła się premiera polskiego tłumaczenia tej książki, wydanego przez Centrum Architektury. Centrum odwala kawał naprawdę dobrej roboty z tymi tłumaczeniami. Pamiętam, jak kilkanaście lat temu marzyło się nam, stęsknionym dostępu do literatury studentom, żeby zrobić dokładnie to samo – zacząć tłumaczyć „klasyki”. Skończyło się na marzeniach. Po pierwsze wydawało nam się to zbyt dużym wysiłkiem czasowym i finansowym, bo w tamtych czasach o grantach na podobną działalność można było zapomnieć. Po drugie baliśmy się, że nasza praca poszłaby na marne, bo kto byłby zainteresowany tymi książkami. Inni studenci? Przecież studenci nie czytają. Wtedy nie mieli jednak nawet czego czytać. To były czasy, kiedy w naszej wydziałowej bibliotece znajdowała się JEDNA książka Le Corbusiera. Na dodatek po francusku. Książki przywoziło się zza granicy, ale w przeliczeniu na złotówki kosztowały wówczas fortunę*. Pamiętam, że za równowartość Koolhaasowskiego „S,M,L,XL” mogłam opłacić akademik przez półtora miesiąca. A kiedy w jakimś holenderskim antykwariacie zobaczyłam przepiękne wydanie „Space, Time and Architecture” Giediona z 1954 roku, postanowiłam, że przez następny rok nie kupię sobie nic nowego do ubrania, nawet pary nowych skarpetek, bo po prostu MUSZĘ go mieć. Czasem trzeba było trochę pokombinować. Z Erasmusa przywiozłam kilka wielkich kartonów książek z wyprzedaży (mój entuzjazm podczas sale’a w księgarni NAi był na pewno większy niż pierwsza wizyta szafiarek w TK Maxx) oraz kserówek. Do dziś na mojej półce stoją kserokopie „Delirious New York” i „The Image of the City”. Pamiętam, że kopiowałam te książki jednocześnie,  na formacie A3, przecinając później strony – tak było i szybciej, i taniej. Po kilku latach kupiłam już „prawdziwe” egzemplarze, a gdybym poczekała jeszcze chwilę, mogłabym kupić polskie tłumaczenia. Dziś dzięki polskim wersjom po literaturę zaczynają nareszcie sięgać studenci. Każdy projektowy semestr na Politechnice zaczynam od anonimowej „wejściówki”: dyktuję dziesięć nazwisk – w tym i JJ, i Koolhaasa, i Le Corbusiera – prosząc o podanie tytułu przynajmniej jednej napisanej przez te osoby książki. Ten test zawsze wypada kiepsko, ale widzę ostatnio pewną poprawę i przyczyniają się do niej głównie polskie tłumaczenia.

Nie kupię jednak Jane Jacobs po polsku. Niepotrzebny mi kolejny egzemplarz, bo mam już jeden w oryginale, kupiony kilka lat temu w Dublinie. Jak widać na zdjęciu, jest cały wypełniony zakładkami i ma niemiłosiernie upaćkaną okładkę – to książka, której intensywnie się używa, notuje na marginesach i często do niej wraca. Chętnie dorwałabym jednak posłowie Kacpra Pobłockiego – może jest gdzieś dostępne? Teksty Kacpra zawsze czytam z największą przyjemnością, a nie dalej niż wczoraj tłumacząc znajomemu, kto to taki ten Pobłocki, określiłam go krótko: to jedna z najmądrzej piszących o mieście osób w Polsce. Trochę może wstyd, że najmądrzej pisze wcale nie architekt czy urbanista, ale… przecież JJ była dziennikarką, prawda?

* Przy okazji mam praktyczną radę dla osób, które chciałyby możliwie niskobudżetowo uzupełnić własną bibliotekę o architektoniczne klasyki. Amazon, zwłaszcza amerykański, jest prawdziwą kopalnią – ceny zaczynają się od kilku centów.

[fot. Monika Arczyńska]

 

 

 

 

Nastrojki Awtokada

01_b&W

Czekałam, czekałam, aż się doczekałam. Od trzech tygodni pracuję nad projektem Gasudarstwiennawa Cjentra Sawriemiennawa Isskustwa czyli Narodowego Centrum Sztuki Współczesnej. Takie MoMA, ale w Moskwie. W związku z tym jestem dosłownie (jak na zdjęciu) obłożona rosyjskim. Pewnie sporo cydru upłynie w polskich barach zanim zacznę swobodnie mówić w tym języku, ale z czytaniem muszę sobie radzić i już.

Na razie koncentruję się głównie na technicznym słownictwie, bo wkrótce będę przebijać się przez wielostronicowe specyfikacje. Google translator niestety wysiada – automatyczne tłumaczenie produkuje jakieś bzdury. Niektóre rosyjskie odpowiedniki polskich słów są bardzo intuicyjne, ale czasami szeroko otwieram oczy ze zdziwienia. Tytułowe nastrojki Awtokada to po prostu ustawienia AutoCADa, ale jak zgadnąć, że massztab to skala? Albo że cziertioż to rysunek? Różnicę między dwoma rodzajami przekrojów – sieczieniem a razriezem – już znam, ale sama nie wpadłabym na przykład na to, że wtaroj swiet to pustka nad pomieszczeniem albo że fierma to kratownica. Ablicowki (okładziny) i pieregarodki (ścianki działowe) to przy tym pikuś.

Staram się również osłuchać z językiem, a ponieważ jak chyba większość architektów jestem wzrokowcem, słuchanie sprawia mi najwięcej trudności. Chociaż nie znoszę komedii romantycznych, to na nie najczęściej pada wybór. Przyczyna jest bardzo prosta: mają beznadziejnie nagrane postsynchrony. Wszystko słychać bardzo wyraźnie, a po perfekcyjnej dykcji wnioskuję, że w rosyjskich komediach, tak jak w polskich, grają porządni teatralni aktorzy. Zdarza mi się też  czasami słuchać Radia Rassija i to jest dopiero jazda. Od wywiadów z nastoletnimi niemieckimi klarnecistami po reklamy aparatu zapobiegającego katarakcie. Odkrywam światy, o których nie miałam pojęcia!

Za to jeden efekt uboczny tego obłożenia rosyjskim sprawia mi ogromną frajdę. Mam listę marzeń, takich „od zawsze”, czasem trochę niemądrych albo może nawet nieco pretensjonalnych.  Na tej liście znajduje się przeczytanie ulubionych sztuk Czechowa w oryginale. Punkt odhaczony:)

PS Krzyżówka podobno była za trudna?

ROZWIAZANIE

Prysły zmysły?

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

„Architektura w impasie: czy potrzebujemy nowej estetyki?” – pod takim tytułem odbyła się kilka dni temu kolejna debata w gdańskim Instytucie Kultury Miejskiej. Jednym z głównych poruszanych wątków był zarzut, że współczesna architektura jest bezduszna i pozbawiona życia. Ale jakiego życia? Podczas dyskusji okazało się, że prawie każdy ma zupełnie inne, subiektywne zdanie na ten temat.

Dla mnie „życie” architektury, w kontekście czysto estetycznym, to dwie powiązane ze sobą sprawy: zapisana w obiekcie historia i zmysłowość. Historię stosunkowo trudno „wprojektować” w budynek, bo wiąże się najczęściej ze śladami użytkowania. To połysk często dotykanej mosiężnej klamki, zagłębienie w wytartym kamiennym progu, skrzypienie drewnianych podłóg czy wilgotny zapach piwnicy. W nowym budynku można jednak zapisać inne historie – np. w odbitych w betonie śladach ręcznie układanych drewnianych szalunków. Widać wówczas nie tylko pracę ludzkich rąk, ale rownież włókna i sęki drewna – w zupełnie świeżej skorupie budynku zachowanych może być kilkadziesiąt lat istnienia lasu i doświadczenia rzemieślnika. Z kolei zmysłowość jest wpisana w każdy projekt. Prawie każdy, bo syropianowe pudełka są jej prawie pozbawione, ale współczesna architektura działa mocno sensualnymi środkami. Wyciąga je często na pierwszy plan – minimalistyczna kamienna ściana czy szlachetnie starzejąca się metalowa okładzina potrafi zadziałać na zmysły mocniej niż tradycyjna elewacja z oknami i gzymsami. Podczas gdy niektóre efekty można przewidzieć już na etapie doboru materiałów i formy, inne ujawniają się w całej okazałości dopiero po realizacji: gra światła, intensywność zapachu drewna, połysk mokrego od deszczu kamienia. Zmysłów mamy kilka, ale w odbieraniu architektury dominuje jeden – wzrok (pisał o tym m.in. Juhani Pallasmaa w „Oczach skóry”). Może to kwestia oglądania budynków głównie na zdjęciach, a może gubienia wrażliwości? Albo raczej jej niedoceniania, bo zmysły działają na poziomie, który nie wymaga intelektualnego przygotowania do odbioru dzieła architektonicznego. Tak myślałam na początku studiów, po przeczytaniu  „Odczuwania architektury” Rasmussena. Doszłam wtedy do wniosku, że to strasznie banalna książka z paroma  trafnymi w sumie spostrzeżeniami, ale przecież do podobnych wniosków każdy, niekoniecznie architekt, mógłby dojść samodzielnie. Okazało się jednak, że umiejętność odbierania architektury wszystkimi zmysłami zostaje z czasem zdominowana przez chłodną analizę rozwiązań projektowych. Regularnie wracam więc do Rasmussena i świadomie używam w projektowaniu pewnych opisanych tam założeń.

Jedno z największych architektonicznych rozczarowań mojego życia było związane właśnie ze zmysłowym odczuwaniem budynku. Miałam okazję zwiedzić tylko jeden budynek Tadao Ando – pawilon konferencyjny na kampusie Vitry w Weil am Rhein. Spośród wszystkich zlokalizowanych tam znanych obiektów właśnie tego nie mogłam doczekać się najbardziej – żadna Zaha, żaden Gehry nie ekscytował mnie nawet w połowie tak mocno, jak prosty klocek Ando. Oczekiwałam chłodu – nie tylko prostej, niemal pozbawionej detalu formy, ale przede wszystkim zmysłowego zimna betonu, które wydawało się promieniować nawet ze zdjęć budynku. A tam niespodzianka – ponieważ wszystkie budynki na terenie Niemiec muszą spełniać wymagania lokalnego prawa budowlanego, które określa oczywiście również przenikalność termiczną ścian, mój upragniony chłód diabli wzięli. Wszystko było ocieplone i to tak, że całą izolację ukryto w betonie. Gładziłam z niedowierzaniem ścianę po ścianie i żadna nie była ani odrobinę chłodna. Oszustwo!

Gładzenie i wąchanie to dla mnie w każdym razie nieodłączne elementy odbierania architektury. Podczas każdego wyjazdu rozbawieni znajomi robią mi zdjęcia, takie jak powyższe, na którym przytulam się do okładziny z cortenu gdzieś w Barcelonie. Do niektórych ekscesów wolę się nie przyznawać, ale dopóki policja nie ściąga mnie z elewacji, których koniecznie muszę dotknąć, nie są chyba jeszcze zbyt ekstremalne. Ale kiedy mam do czynienia z rzemieślniczymi detalami, które łączą kamień, drewno albo metal, to naprawdę nie mogę się powstrzymać. W Wenecji i Weronie gładzę Carlo Scarpę, w Pradze Plečnika – aż się boję jechać do Lublany, bo tyle tam jego budynków do pomiziania…

[fot. Łukasz Pancewicz]