Archidżender

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Szefowa została niedawno nominowana do nagrody Architects’ Journal Woman Architect of the Year, w polskich mediach trwa nadal dyskusja o tym strasznym słowie na ‚G’, a ja właśnie się zorientowałam, że Six Letter City brzmi prawie jak Sex and the City. Czuję się więc zobowiązana do komentarza na ten temat, chociaż zdaję sobie sprawę, że wszyscy już o nim pisali (nie tak dawno m.in. Marcin Szczelina w Sukcesie). Boli mnie jednak, kiedy na hasło „kobieta i architektura” wszystkim automatycznie przychodzi do głowy Zaha H. To trochę jak z testem, w którym po rozwiązaniu kilka prostych arytmetycznych zadań pytani są proszeni o podanie nazwy jakiegoś warzywa i 98% podaje marchewkę. A temat jest przecież znacznie rozleglejszy. O różnicach w zarobkach trąbią stale media, na uczelniach są kursy z Architecture and Gender, powstały o tym opracowania naukowe i książki – tam odsyłam więc po obiektywne dane i opinie, a tu dorzucę kilka własnych doświadczeń.

Wydaje mi się, że istnieje kolosalna różnica pomiędzy „kobietą-architektem” a „młodą kobietą-architektem”. Tej drugiej łatwiej wmówić, że czegoś nie da się zaprojektować albo bez skrępowania rzucić jakąś seksistowską uwagę. Kiedy jeszcze jako studentka zaczęłam zdobywać pierwsze doświadczenia w pracowni projektowej, często przesiadywał tam współpracujący z biurem architekt starszego pokolenia, swoją drogą niezła legenda (jego utopijne modernistyczne projekty z czasów wczesnej młodości można znaleźć w podręcznikach architektury XX wieku). Z reguły grzecznie siedziałam w tym czasie przy biurku i klikałam, ale kiedy raz wstałam, żeby podejść do drukarki, pan architekt-legenda zastrzelił mnie tekstem: „No, nareszcie się pani pokazała w całej okazałości”. Chyba towarzyszyło temu mlaśnięcie, ale mam nadzieję, że był to tylko dźwięk papieru wypluwanego z drukarki. Teraz myślę, że to i tak było dość niewinne sformułowanie, ale jednak pamiętam to do dziś.

Pod koniec studiów trafiłam do firmy budowlanej. Cieszyłam się, że zdobędę dużo praktycznego doświadczenia, ale zasady były proste: od budowy są faceci, od biura – babki. Nawet do stolarni prawie nie miałam wstępu, chociaż w stolarni dziadka spędziłam całe dzieciństwo. Kiedy lądowałam na budowie, to głównie po to, żeby wykonać jakąś mało istotną robotę typu fotografowanie postępów prac. Zasady BHP były wówczas w Polsce mocno olewane, więc uważano, że nie warto, żebym traciła czas na przebieranie się w ubranie ochronne, więc zdarzało mi się biegać na obcasach po szalunkach i zbrojeniach. W takich warunkach naprawdę trudno robić profesjonalne wrażenie.

Po moim wyjeździe z Polski nagle okazało się, że mimo iż chyba wszędzie istnieje w branży szklany sufit, to są na świecie miejsca, gdzie przynajmniej na początku zawodowej drogi jest łatwiej. Nie chcę gloryfikować zachodnich warunków pracy, ale nie przypominam sobie stamtąd seksistowskich uwag lub podważania moich kompetencji tylko dlatego, że jestem kobietą. Nie ma też taryfy ulgowej dla pań – na budowie każdy wspina się po rusztowaniach albo tapla po kolana w błocie. Powoli doganiamy w Polsce te standardy. Cieszą mnie akcje typu „dziewczyny na politechniki” i nie wyobrażam sobie, żeby mogła teraz zaistnieć sytuacja, którą znajoma miała na studiach kilkanaście lat temu – broniąc koncepcji projektowej usłyszała od prowadzącego, że jeśli będzie się tak przy wszystkim upierać, to nigdy nie wyjdzie za mąż. Kobiety zaistniały w zawodzie i dotarły na szczyt zhierarchizowanych struktur i instytucji – przykładem niech będzie zarząd warszawskiego SARP-u, gdzie działają Marlena Happach i Ola Wasilkowska, czy naczelne redaktorki Architektury-Murator i A&B. Największy postęp polega na tym, że mówi się już głównie o ogólnych nierównościach oraz trudnościach w pogodzeniu macierzyństwa z pracą, a nie o tym, czy sama profesja jest „damska” czy „męska”.

Na koniec krótka deklaracja: pomimo feministycznego zacięcia nie używam określenia „architektka” – zbitek „ktk” tak mnie odpycha, że mogę być architektem, panią architekt czy eine Architektin, byle nie używać tego dziwnego językowego tworu. Istnieje w ogóle w polskim inne słowo z taką kombinacją spółgłosek?

[fot. Monika Arczyńska]

2 thoughts on “Archidżender

  1. darek olejniczak pisze:

    przez Panią jeszcze przekonam się do gender o zgrozo!
    bałem się, że w tekście znajdzie się ta straszna odmiana architekta na -ktkę, ale… niedawno miałem do czynienia z adiunktką i od tej pory jestem zdania, że są pewne granice 😉
    baj de łej, za komuny z wolna schyłkowej zaczynałem edukację w szkole średniej na kierunku konserwator zabytków (nie skończyłem, zmieniłem na ogólniak) i w klasie mieliśmy kilka dziewcząt. muszę przyznać, że na praktykach – na budowach wielkoosiedlowych – dżender był jak ta lala! (że tak sobie pogram słówkami i wartościami). koleżanki murowały bez taryfy ulgowej, a i niejeden/niejedno/ chłopię miało gorsze osiągi w kuciu pod kable na przykład.
    a dziś co? jakbyśmy nagle odkryli, że nadzy jesteśmy w tym raju! zawracamy rzeki kijem, okrywamy Amerykę, wyważamy drzwi otwarte a z drzewem do lasu…

    • sixlettercity pisze:

      Nie pomyślałam nawet o „adiunktce” – faktycznie, brzmi równie potwornie (nie potrafię tego chyba nawet poprawnie wymówić:).

      Z kolei to, o czym Pan pisze w kontekście zawracania rzeki kijem, to chyba efekt tych długich lat, kiedy na kobiety spadała większość domowych i rodzinnych obowiązków. Za tej wspomnianej schyłkowej komuny to nie stanowiło ogromnego problemu – mimo, że kobiety pracowały (nawet murując czy kując ściany:), dawały radę godzić jedno z drugim. Wszyscy kończyli pracę najpóźniej o 15:00, zawsze obok była jakaś babcia do pomocy, przedszkole na osiedlu itd. Po ’89 konkurencja na rynku pracy zaczęła wymagać dyspozycyjności, nadgodzin, dokształcania – na to wystarczało czasu mężczyznom, którzy nie byli tak mocno obłożeni domowymi obowiązkami. Cieszę się, że obecne zmiany wyrównują te okropne podziały!

Dodaj komentarz